Artykuły

Baltic Sail Gdynia 2009

Nigdy nie lubiłam statków pod żadną postacią. Akceptowałam jedynie kajaki oraz wodne rowery. Te ostatnie zwykle do momentu, gdy okazywały się trzeszczeć i ledwo zipać, wynurzając jedynie do połowy, co powodowało nieuchronne zamoczenie tyłków pedałującym. Rowery co prawda szły z duchem czasu, ale oznaczało to wyłącznie przemianę w mizerne plastikowe wanienki, pełne nieszczęśliwych, bliskich wyzionięcia ducha załóg, bezskutecznie próbujących pedałować pod wiatr i pod fale. Rekreacja zadziwiająco odchudzająca, lecz z jednoczesnym niebezpieczeństwem zatonięcia, gdyż mimo wściekłego machania kończynami, wanienka zwykle nie przesuwała się ani o milimetr do przodu, jeśli akurat nieszczęśliwie chciało się płynąć pod fale.

No to może malarstwo marynistyczne? Ależ skądże znowu, co Wam przyszło do głowy?! Nie znosiłam go, nigdy, przenigdy! Nudne, puste, monotonne, podobne do siebie, przesadzone lub nijakie. Zwykłe okropieństwo, nic więcej. Ha, ha! Jakże się myliłam! Ślepy ten kto patrzy, a nie widzi. Nie uratują go nawet częste wizyty nad morzem, ba, nie wybawi go z ślepoty nawet zapuszczenie nadmorskich korzeni w chwili otwarcia oczu. Jest rzeczą wręcz nie do uwierzenia, jak bardzo różni się gapienie „w mokre” z poziomu nadbałtyckiego piasku od patrzenia na nie z pokładu jakiejkolwiek jednostki pływającej, którą mija inna, najlepiej większa.

Gdańszczankę ze zrządzenia losu, sceptycznie podchodzącą do uroków morza, uratował od morskiego indyferentyzmu znajomy, który wyciągnął z garażu nieco przykurzony motorowy ponton, z zamiarem dokonania oględzin żaglowców przybyłych do Gdyni na Zlot.

Kogoś, kto od trzydziestu lat drepcze z tłumem turystów chodnikiem na Motławą, rozpychając się między straganami z watą cukrową i kiełbasami z bursztynem, w zasadzie nie trzeba pytać dwa razy, czy chce popłynąć na Zlot 105 żaglowców, aby mieć możliwość podejrzenia Żurawia i Filharmonii Bałtyckiej z kanału, poklepania zimnego boku Sołdka i dziwienia się małości latarenki stojącej tam, gdzie słone miesza się ze słodkim. Szczególnie, że pogoda sprzyja i jeśli zmokniemy, to nie od góry.

Płyniemy więc. Zawinięci w kapoki, mocujemy się z niemałymi falami, które wpychają się do środka łódeczki. Zerkamy na luksusowe wille przyklejone do slamsów nad kanałem. Mijamy Twierdzę Wisłoujście, która wreszcie powolutku otwiera się na turystów. Od Fosforów wstydliwie odwracamy oczy – dawno wymarłe zakłady straszącą zarówno wyglądem, jak i zapachem. Przyglądamy się pomarańczowym holownikom o wdzięcznych nazwach Taurus i Virtus. Dziwne to wychodzenie z gdańskiego portu w morze – brzydoty i piękno mieszają się bez najmniejszego zażenowania.

Mijają nas inne, większe motorowe łodzie. Na niektórych, mimo niskiej temperatury eksponują torsy roznegliżowane załogi, łapiące słońce trochę „na siłę”, a może raczej „na twardziela”. Kiwamy do nich głowami i szczelniej zapinamy polary pod szyją. Naciskam mocniej kaptur, który ma ochotę odlecieć na wietrze.

W Gdyni tłum. Żaglowce, choć w bezruchu, z odartymi z żagli masztami, mimo wszystko okazują się wspaniałe. Leniwie rozpychają się w porcie, cierpliwie znosząc rozdeptywanie pokładów przez turystów. Tak naprawdę widać te największe. Dar Pomorza i Dar Młodzieży prezentują namiastkę swych wdzięków. Następnego dnia bliżniaki, polski Dar Młodzieży i rosyjski Mir pozostawią oglądających oniemiałych z zachwytu nad łopoczącą bielą ich morskich skrzydeł. Ten trzeci, najstarszy, w honorowej asyście holowników, brakiem żagli przypomni o swym odejściu na emeryturę.

Można tak pływać pod nogami Gdynian bez końca. Popatrując na rozwieszone na żaglowcach pranie i bezwstydnie podglądając galiony. Pojadamy czekoladę i myślimy ze smutkiem, że zbliża się czas powrotu. Zamyślonym wzrokiem pomnika, który zapomniał o lądzie, żegna nas Gdyński Dyrygent Fal.

Wracamy następnego dnia. Właściwie gonimy żaglowce, które na silnikach wychodzą w Zatokę, przygotowując się do paradnego rozpostarcia żagli. Wraz z nami na miejsce wydarzenia pędzi wszystko, co w Trójmieście ma silnik lub żagle. W porównaniu z większością pływających jednostek wyglądamy mikroskopijnie, nasza motorówka jest jedną z najmniejszych. Może dzięki temu żaglowce wydają się nam szczególnie okazałe.

Paradę prowadzi Strażak, wyrzucając na boki strumienie słonej wody i machając nimi jak skrzydłami ptaka. Idzie tak czele niestrudzenie przez całą paradę. Za nim Dar Młodzieży, w bieli, pod pełnymi żaglami, najpiękniejszy, choć nie największy. Nie dorównuje gabarytami czteromasztowemu rosyjskiemu Sedovovi, czarnym kadłubem tnącemu Bałtyk, choć przewyższa go delikatną urodą.

Podpływamy jak najbliżej, niemal muskając dzioby spokojnych olbrzymów pchanych przez wiatr. Ośmioletnia chrześnica krzyczy „tata, nie tak blisko, zderzymy się”. Uspokajamy z Pampasem, że jeszcze daleko do kolizji, udając że nie dostrzegamy karcącego wzroku załogi.

Wszystko jest absolutnie wspaniałe, łącznie z pędzącymi z nienormalną i nierozsądną prędkością trzysilnikowymi pontonami turystów, którzy z pewnością słono zapłacili za przyjemność wynajęcia wodnej taksówki. Ciekawy widok stanowi prasa w pontonie najeżonym aparatami fotograficznymi. Lufy obiektywów celują we wszystkich kierunkach, szczelnie obklejając wolną przestrzeń. Wydaje się, że zoomów jest więcej niż fotografów. Nad nami hałasują śmigłowce telewizji i suną motolotnie, niektóre ciągnąc za sobą reklamy artykułów wyłącznie dla dorosłych.

Potrzeba bezpośredniego uczestnictwa w zlocie jest tak wielka, że natykamy się nawet na windsurfingowca. Mijamy go z niedowierzaniem, pełni podziwu i jednoczesnej dezaprobaty dla bezmyślnej brawury sportowca desperata. Parada odbywa się przecież dwie i pół mile od brzegu, a łodzi jest tak dużo, że muszą mijać się ze szczególną uwagą.

Nie chcemy wracać. Ale kończy się czas parady. Załogi żaglowców czekają regaty. Udadzą się do St. Petersburga, aby tam zakończyć I etap The Tall Ships’ Races. Z żalem odwracamy wzrok od tych dzieci człowieka i Neptuna, niestrudzonych wędrowców wśród fal.

(Baltic Sail 9-12 lipca 2009 Gdańsk-Gdynia)

Artykuł udostępniony przez:

Wkn
Przejdź do pełnej wersji serwisu