Siedzimy z narzeczonym przy stołach kolejnych babć, ciotek, kuzynów, znajomych, bliższych i dalszych, jemy pierniczki – niepierwszej świeżości, to u babci, albo kupione w ekskluzywnych delikatesach, to u kuzynów – pijemy którąś z kolei kawkę i zdajemy szczegółową relację z przedślubnego frontu. Nie możemy ostatnio narzekać na brak zainteresowania. Każdy chce wiedzieć co już mamy, a czego nie, żeby polecić od siebie – fryzjera albo cukiernię – żeby skomentować nasz wybór, odradzić. Jedni zaczynają snuć wspomnienia z własnego ślubu. Czasem są to historie z morałem, opowiadane ku przestrodze, czasem tylko sentymentalne echo, które często niesie za sobą opasły album ze zdjęciami lub, gdy mamy pecha, czterogodzinny film z uroczystości. Gospodarze obiecują pokazać nam jedynie najlepsze sceny, a i tak kończy się zbiorowym wzruszeniem w ich wykonaniu, przy odtwarzaniu minuta po minucie scen z przysięgą małżeńską i obrączkami.
Jesteśmy cierpliwi i pilnie słuchamy. Ujawniamy tyle, ile chcemy ujawnić, czasem robimy chaos informacyjny i puszczamy w obieg zupełnie fantastyczne wiadomości, na przykład na temat konkursu dla pań na przetaczanie jajka przez nogawkę spodni partnera. Ze śmiertelnie poważnymi minami radzimy znajomym i rodzince potrenować i zapewniamy, że sami doszliśmy już do niezłej wprawy. O niektórych szczegółach powiemy dopiero w trakcie wręczania zaproszeń, inne nie będą znane do samego końca. Jednym się skarżymy na kłopoty ze znalezieniem dobrej cukierni, bo wiemy, że mogą doradzić, innym mówimy, że już mamy wszystko, by się nie narażać na atak czarnowidztwa dalekiego zasięgu. Jednak jakkolwiek byśmy nie poprowadzili rozmowy, zawsze docieramy do pytania „no dobrze, a gdzie będziecie mieszkać?”. Pytanie zasadne w przypadku par, które jeszcze nie mieszkają razem i głupie, gdy narzeczeni, tak jak my, już jakiś czas razem wynajmują. No właśnie, wynajmują! Czyli nie mieszkają tak naprawdę, do końca, tylko na niby. Tymczasowo, więc jest paląca (!) kwestia do rozwiązania. Wszyscy są ciekawi, czy mamy już coś na oku, w jakiej walucie bierzemy kredyt, kiedy się wprowadzamy, bo chyba do końca roku najpóźniej?
W naszym nieprawdziwym mieszkaniu kilka razy omawialiśmy tę sprawę. Otoczeni sprzętami na niby, bo prawdziwy jest u nas tylko stół, lampa i zastawa – tyle się dorobiliśmy. Lubimy to nieprawdziwe mieszkanie, a najbardziej pralkę na niby, w poprzednim lokum nie było jej jeszcze bardziej. Rozpatrzyliśmy wszystkie możliwe warianty i wiemy, że nie chcemy brać żadnego kredytu. Czyli, teraz padnie szokujące wyznanie – nie kupujemy (póki co) żadnego mieszkania. Żyć będziemy jak dotąd. Spokojny sen ma dla nas, na tym etapie, dużą wartość, większą niż własny kąt. Możemy się przenosić z miejsca na miejsce, choć pewnie z czasem do stołu i lampy dołączą inne rzeczy, a my już nie będziemy tylko we dwójkę. Ostatnia przeprowadzka była zabójcza, szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie tego z dzieckiem na ręku, ale w końcu, podobno istnieją ćwiczenia rozciągające wyobraźnię. Zresztą, kto potrafi porównać i wycenić zmęczenie wynikające z noszenia pakunków i pozbywania się śladów czyjejś obcości z przeforsowaniem pogonią za pieniędzmi na tykający, jak bomba zegarowa, kredyt.
Naszym bliskim i naszym dalekim trochę trudno to zrozumieć. „Trochę” jest tutaj eufemizmem. Nikt nie traktuje tych deklaracji poważnie. Wtedy kończą się narzekania na kłopoty w pracy, banki, ból głowy związany ze spłatą rat. Wszyscy są nagle nieskazitelnie usatysfakcjonowani ze swojej sytuacji, a własne mieszkanie napełnia ich rodzinną radością, jak z reklamy preparatów witaminowych bez recepty. Nie chodzi wcale o to, że uważamy branie wysokich kredytów za coś złego, wręcz podziwiamy tych, co się zdecydowali. Chcemy akceptacji dla naszej decyzji, decyzji na którą dziś jesteśmy gotowi Szkoda, że na naszą szczerość znajomi odpowiadają nieuczciwym zadowoleniem, z domieszką wyniosłości.. Kończy się miły wieczór. Wszyscy kładziemy się spać, my na nienaszej wersalce, oni żeby nabrać sił do dalszego biegu.