Dni zaduszkowych było kiedyś wiele. Walne wyprawy na groby odbywały się głównie na wiosnę. Nie było to praktyczne, zważywszy że prosty lud miał do wykonania szereg ważnych prac polowych. Dlatego Kościół katolicki zdecydował się uporządkować stare zwyczaje ku czci osób zmarłych i wyznaczył jako ogólnoobowiązujący termin 1 listopada. Mieszkańcy wsi mieli już zwykle za sobą wymagające ogromu czasu i wysiłku obowiązki na roli i powolutku przygotowywali się do zimowego cyklu domowych zajęć i częstszego odpoczynku, ale także rozmyślań. Do zadumy nad duszami zmarłych skłaniała dodatkowo pora roku - jesień - czas obumierania przyrody. Z tej śmierci rodziło się jednak życie. Bo przecież przyroda egzystuje w czasie cyklicznym, umiera jesienią, ale odradza się każdej kolejnej wiosny, natomiast życie człowieka płynie w czasie linearnym, przynosząc mu jedne narodziny i jedną śmierć. Tym naturalniejsze wydaje się kontemplowanie życia wiecznego w późnojesienny dzień.
Pięknie opisywali to młodopolscy twórcy, zwracając uwagę na listopadową szarugę, deszcz smętnie kapiący, pogwizdujący ponuro wiatr, który poddawał chłoście nagie gałęzie drzew. To wszystko wzmagało skłonność człowieka do zastanawiania się nad marnością, nietrwałością ludzkiego istnienia. Do corocznego odrodzenia się przyrody było bardzo daleko, nic więc dziwnego, że prości ludzie wyczekiwali go z niepojem. Jesienią zaprzestawali przecież prac w polu, które przynosiły im pożywienie. Zewsząd dochodziły ich sygnały odchodzącego życia, mrok nastawał coraz gęstszy i coraz dłużej rozsnuwał się nad światem, zanim z wysiłkiem przegonił go zamglony świt. Ten czas senny, przejściowy, czas zamykania się kalendarzowego roku trwał przecież długo i obnażał roztrzęsioną, maluczką duszę słabego człowieka, który gubił się w mrokach swojej nikłej wiedzy i ciemnościach groźnego świata. Nadzieję pokładano więc w Bogu, pocieszenia szukając w przyszłym wiecznym życiu, które ma nastąpić po nieuchronnej i trwożliwie wyczekiwanej śmierci. Pewnie dlatego tyle w Reymontowskich "Chłopach" pochlipywania, westchnień nad niedolą życia, tyle modłów i pełnej szacunku szeptaniny nad grobami. Zmarli są bowiem mądrzejsi od żywych o doświadczenie śmierci. A ponieważ w te szczególne dni listopadowe oba światy przenikają się ze sobą, tym bardziej żywi czują się gośćmi ziemi opanowanej przez dusze zmarłych. Czas życia człowieka przestawał się liczyć - wkraczał czas niezwykły.
Ci, co odeszli powracali, by odwiedzać swoje domy, posłuchać odprawianej we wsi mszy, posilić się wraz z żyjącymi. Bano się tych powrotów, a więc tym skwapliwiej zadośćuczyniano potrzebom zmarłych - nie tylko odwiedzając ich groby, obdarowując modlitwą, ale także wedle dawnych słowiańskich obyczajów, częstując jadłem. Co ciekawe w wielu zwyczajach związanych ze śmiercią szacunek przeplata się z obawą, aby zmarli na stałe nie zakłócili egzystencji żyjącym. Otwierano więc szeroko okna w pokoju, w którym leżał zmarły, lub wręcz wyrywano kawał strzechy, aby dusza po opuszczeniu ciała mogła swobodnie ulecieć z domostwa, unikając zabłąkania w izbie, na strychu lub w starej komorze. Zmarłemu jak najszybciej zamykano powieki, aby nie wypatrzył nikogo z żyjących i nie pociągnął za sobą przedwcześnie do krainy śmierci. Wybierając deski na trumnę, bacznie przyglądano się, aby nie miały sęków, bo te wypadłszy, pozostawiały okna, przez które nieboszczyk mógłby opuścić trumnę. Nie należy się więc dziwić, że wierzono w niezwykłość nocy zadusznej, podczas której tylko ci z zaświatów mogli czuć się dobrze na ziemskim padole. Podobno odwiedzali kościół, w którym zmarły ksiądz specjalnie dla nich celebrował mszę. A gdy w nocy z jakiegoś domowego paleniska wypadała iskra lub szczapka, mawiano, że to jakaś dusza je rozrzuca.
Dziś nawet na starych cmentarzach nie widuje się jałmużników rozkruszających chleb dla pokutujących dusz. Czasem na ławce przy pomniku zasiada ktoś z termosem i kanapką, wzbudzając dyskretne zainteresowanie wszystkich wokół. Ze świątecznej zadumy często zostaje samo "za", bo przecież "za zimno", "za drogo", "za tłoczno", "za dużo ludzi, samochodów, liści, deszczu, błota, kilometrów do przejechania", "za mało czasu, cierpliwości i siły". Z tygodniowym wyprzedzeniem pędzi się na groby ze szmatą i pastą, by następnie wybłyszczone zawinąć szczelnie w malarską folię i obłożyć kamieniami chroniącymi przed wiatrem. Nie ma tu miejsca dla dusz z tamtego świata - żywi przedłożyli przodkom niepodważalne dowody wzięcia ziemi w posiadanie. 1 listopada łaskawie zwrócą wolność podduszonym pod polietylenem zmarłym, stawiając im między nogami siedmiogłową chryzantemę (każda za 0,69 groszy z vat w najbliższym supermarkecie, co daje w efekcie kuszącą nieprzekraczalną i absolutnie opłacalną sumę 5 zł). Nie ma to jak być zapobiegliwym i pragmatycznym. Na co komu tradycja, bluszcz zasadzony przy krzyżu w sąsiedztwie nobliwego wrzosu, mokry jesienny liść na marmurowej płycie... Niech żyją wiecznie żywe i plastikowe zdobycze XXI wieku.
Zastanawiam się, czy czasem nie wpadam w paranoję i przewrażliwienie. I chyba mam już właściwą odpowiedź - będę sobie na wysokich obcasach dreptać własną przesadą po okolicznym indyferentyzmie.
Szanujmy tradycję!
Wędruję dalej przecudnym gdańskim cmentarzem - parkiem bardziej, w którym drzewa pochylają się nad zmarłymi. Niektórym pomagają się kłaniać panowie z grabiami do liści, pokracznie podskakujący w rytmie wskazówek żon, energicznie wytykających palcami najbardziej wrogie pod względem ilości liści gałęzie. Trzeba przecież skutecznie przyspieszyć ich opadanie przed 1 listopada.
W tle przemyka zgarbione widmo w skórzanej kurtce z okazałą donicą chryzantem pod pachą, przed chwilą zdjętą z marmurowego pomnika, by sprzedać je po raz drugi...
Zapomniałam dodać, że przed pisaniem tego artykułu zapoznałam się z książkami "Powtarzać czas początku" i "Świętowanie polskie" Anny Zdrożyńskiej oraz "Kalendarz polski" Józefa Szczypki