Kiedyś od czasu do czasu zbierało mi się na pisaninę gawędową, potem z różnych powodów zwyczaj ten zarzuciłam. Może czas do niego wrócić, szczególnie że okazja do opowieści nadarzyła się nie lada... do teraz uśmiecham się z lekkim zawstydzeniem na wspomnienie mojej przygody z dżemem morelowym, który właśnie skończyłam zakręcać w słoikach i powiesiłam na każdym słoiczku etykietę z datą powstania.
a było to tak...
W styczniu 2014 roku zachciało mi się nart. Wywlokłam więc z kąta stare zdezelowane dechy, uznałam, że jeszcze nie rozpadną się podczas brutalnego traktowania przez średnio wprawną w średnim wieku, trochę zbyt szybko jeżdżącą babę, wynalazłam z osłami, kozami i dużą ilością świeżego krowiego mleka alpejską agroturystykę i pojechałam w diabły na ile portfel nie pęknie, czyli dokładnie na 176 godzin, wliczając dojazd. Cuda, które wyprawiałam na stoku, usiłując podnieść umiejętności, wypada dla dobra czytających pominąć. Istotne jest coś zupełnie innego, czyli przebojowe dla kubków smakowych odkrycie smaku morelowego dżemu, który czekał na mój przyjazd na pensjonatowym kuchennym stole. Prezent ci to był od gospodarzy nie lada. Pomarańczowozłoty, rozlewający się słodyczą po świeżym żytnim alpejskim chlebie, podbił moje kubki smakowe i wzbudził pożądanie.
"Mało!" - pomyślałam, wyskrobując resztki z dna za małego słoiczka.
Niewiele minut później znalazłam na stoliku telewizyjnym ślicznie zalaminowaną karteczkę, na której miła pani gospodyni oferowała domowej roboty dżemy, soki i nalewki. Morelowy obiekt mego pożądania zajmował zaszczytną, trzecią pozycję na liście przetworów do wzięcia. "Drogo..." - pomyślałam, zamykając oczy na widok ceny... i zakupiłam dwa morelowe słoiczki, do których w przypływie szaleństwa dołożyłam jeszcze dżem z czarno-czerwonej porzeczki, a także galaretkę z kwiatów białego bzu i miód z pędów młodej sosny.
A że dobry humor i jeszcze lepsze pomysły nie opuszczały mnie podczas wyjazdu, postanowiłam zaproponować miłej pani wymianę. Iście szatański plan zakładał przehandlowanie słoiczka polskich marynowanych mini buraczków, które wyszły spod mojej ręki, a także zestawu polskich znaczków (tata gospodyni był kolekcjonerem znaczków z różnych zakątków świata) na dżemikowy przepis.
"Znając życie, dostanę recepturę, w której wyczytam, aby kilogram dojrzałych wypestkowanych moreli wymieszać z połową kilograma cukru i żelfixem, zagotować, a następnie mieszać do zniknięcia piany i na koniec zmiksować za pomocą malaksera." - pomyślałam proroczo i dokonałam wymiany, na którą pani dziwnie ochoczo przystała. Kolejne dni mijały, a ja nieustannie myślałam o dżemie i zakwasach, z których nie da się upiec żadnego chleba. W dniu wyjazdu w końcu dostałam niecierpliwie wyczekiwaną, starannie wydrukowaną karteczkę, a na niej, zgadnijcie co...
Potwierdzenie dżemowych podejrzeń
Tak, tak, cała tajemnica smaku morelowego dżemu kryła się w krótkim gotowaniu dla zachowania maksimum zapachu oraz procesie dokładnego zmiksowania dla uzyskania maksimum jedwabistości. "Wot i wsio", proszę państwa. Reszta to zwykłe umycie, wypestkowanie, zasypanie cukrem w ilości mniej więcej 1:3 w stosunku do wagi owoców oraz nieśmiertelny żelfix dodany w nieco mniejszej ilości niż producent przewiduje, aby dżem był przyjemnie leisty i udawał doskonale agroturystyczny, babciny, domowy i tradycyjny, że aż strach pomyśleć, że to wcale nieprawda...
I pojechałam sobie z powrotem do domu z najdroższym dżemem morelowym w życiu, niewiele tańszym na niego przepisem, który znałam, zanim go dostałam, a także świadomością, że wszyscy, którym o przygodzie opowiem będą mogli zrobić "zyg zyg marchewka" i parsknąć mi prosto w nos perlistym śmiechem i popukać się zamaszyście w o wiele mądrzejszą niż moja głowę.
Ale co tam, nie żałuję...