Artykuły

Jak się dawniej w zapusty bawiono

Kto dziś pamięta o redutach, na których się "pospoliciuch" z wielkim panem mieszał, bo obaj tańcowali za larwami, czyli maskami ukryci. Dziś jakoś mniej chadza się na bale, które po zabawie sylwestrowej idą w zapomnienie, objawiając się dopiero pod koniec stycznia po przedszkolach. Pchają się wtedy gromadki dzieci w wypożyczone kostiumy, zakładają własnoręcznie wycięte i obsypane brokatem maski i wysypują na parkiet, idąc parami w nieporadne pląsy.

Maskarady odbywały się na wzór włoski, odkąd królowa Bona rozgościła się na dworze Zygmunta Starego (a było to w roku 1518). Lał się strumień pieniędzy z królewskiej kasy na mitologiczne stroje, złotą lamą podszyte, haftowane i prześcigające się w zdobieniach. Wzorując się na dworach królewskich magnaci urządzali pełne przepychu bale również i w swoich posiadłościach. Jak podaje Maria Ziółkowska, na weselu Jana Zamoyskiego odbył się przedziwny pochód. Dostojnicy, panowie i damy szli ulicami przebrani za Murzynów, niektórzy jechali na wielbłądach, inni siedzieli na słoniach z wieżami na grzbietach, z których puszczano ognie sztuczne. Trębacze dęli w trąby, wybrani uczestnicy przedstawiali bóstwa niebieskie, a gromadka dwanaściorga dzieci ubranych w szaty atłasowe usiane gwiazdami udawała godziny nocne. Zdarzały się i wypadki podczas takich procesji. Jowisz jadący obok Minerwy w wozie ciągnionym przez orły i rzucający ognistymi piorunami podpalił bawełniane obłoki, które ich otaczały. Pożar na szczęście ugaszono, ale główny sprawca wraz z mitologiczną małżonką, zapomniawszy o boskiej powadze, czym prędzej zleźli z wozu i salwowali się ucieczką. Wśród przebierańców można było spotkać niejedną znamienitość odzianą w zaskakujący sposób. Sam Stanisław Żółkiewski, przyjaciel pana młodego przywdział szaty Diany - bogini lasów, zwierząt i płodności. Paradował w zieleni, otoczony nimfami, chartami, ogarami i jeleniami.

Za czasów Władysława IV zabawę urozmaicono, wprowadzając losy decydujące o przebraniu osoby, która taki los wyciągnęła. Kto trafił na rolę gospodarza, musiał wydać ucztę. Komu przypadła w udziale rola kupca, ten odpowiadał za dostarczenie materiałów na kosztowne stroje. Nie wszyscy byli zadowoleni z tego, co przyniósł im fortuna przygotowała.

Bale kostiumowe pojawiły się dopiero za czasów Augusta II Sasa. Nazywano je redutami. Pierwsze słynne reduty odbywały się w Warszawie przy ulicy Piekarskiej numer 105. Sam król w nich uczestniczył, hulając do białego rana. Za następnego Sasa reduty rozbuchały się jeszcze bardziej, przenosząc na salony Przeździeckich, Radziwiłłów i Jabłonowskich. Czego tam nie było - tańce, uczty, plotki na kanapach i wróżby nawet, które przeszły do historii najwspanialszych polskich zabaw przypadających na okres karnawału i czas poprzedzający adwent. Goście jeszcze nie zdążyli odetchnąć po jednej wyczerpującej zabawie, a już zbliżał się termin kolejnej - reduty organizowano bowiem kilka razy w tygodniu.
Słynni byli podwikarze, którzy potrafili tak zbałamucić damy, że odsłaniały nogi powyżej kostek i łyskając łydkami tańcowały bezwstydnie wśród mężczyzn.

Rola larw, czyli masek zakładanych na twarz była nie do pogardzenia. Niejeden przedstawiciel pospólstwa dzięki nim wchodził na salony, skuszony wspólną zabawą razem z panami. Przynoszenie masek było obowiązkowe, wystarczyło jednak przywiązać ją do ramienia, zatknąć za czapkę, czy po prostu niedbale ująć w dłoń. Możnowładcy chętnie odsłaniali twarze podczas balów, podczas gdy przedstawiciele niższych klas społecznych musieli pozostać anonimowi. Bez larwy natychmiast zostaliby zafrontowani i pewnie musieliby bal opuścić. Bywało jednak, że i dystyngowane osoby wolały nie być rozpoznane. W przebraniu łatwiej było szpiegować męża, żonę czy amantkę.

Zamaskowanie nie oznaczało jednak bezkarności pod względem zachowania. Każdej reducie asystowała warta gwardyi koronnej stojąca przy drzwiach oraz żołnierze pilnujący porządku na sali. Kto czynił hałas niepotrzebny, zaraz był przywoływany do porządku. Wyprowadzano go za drzwi, tam zdejowano maskę i decydowano o wymiarze kary. Bywało, że do kozy wsadzono albo i kijem przetrzepano plecy szczególnie podłemu delikwentowi, który liczył na to, że pod osłoną maski będzie mógł bezkarnie rozrabiać.

No i wreszcie bufety. Nie byłoby dobrej zabawy bez czekających uczestników rozkoszy podniebienia. Każdy gość, który płacił za bilet wstępu na redutę miał zapewnione światło i kapelę. Za napoje i przekąski trzeba było wysupłać z kiesy kolejne dukaty. Nawet woda nie była za darmo. Narzekano na drożyznę, ale co i rusz kupowano warte i nie warte tynfa limoniady z dodatkiem tartych migdałów. Piwo na redutach nie było popularne, kto go żądał, tego uznawano za prostaka. Za to zimne przekąski ciągnęły się całymi metrami, zaskakując różnorodnością i smakiem. Kogo było stać objadał się szynką, ozorami, salcesonami i zrazikami podawanymi z chlebem francuskim. Czego tam nie było...

A kto musiał za potrzebą, na tego czekały sale osobne wyposażone w rzędy nocników i urynałów, w które można było składać ciężary natury.

I tak się bawiono, najpierw w Warszawie, a potem w innych większych miastach: w Poznaniu, we Lwowie, w Wilnie. W XIX wieku weszły w zwyczaj bale dobroczynne, podczas których panie z towarzystwa pragnęły zabłysnąć klejnotami i złotym sercem, zbierając fundusze na przeróżne ochronki. Wystarczy zajrzeć do "Lalki" Bolesława Prusa, która ten obyczaj barwnie opisuje.

Maskarady powoli wracają do łask. Powstają coraz to nowe wypożyczalnie strojów odpowiednich nie tylko na okres karnawału, ale również na wieczory panieńskie, kawalerskie, Halloween czy Mikołajki. Do wyboru do koloru.

Ilustrowała Agnieszka Kuglasz

Artykuł udostępniony przez:

Wkn
Przejdź do pełnej wersji serwisu