Artykuły

Lato zamknięte w słoiku

Dawno dawno temu, gdy Wkn była małą dziewczynką i wszystkie krzaczki czarnej porzeczki rosnące pod działkowym płotem wydawały się szpalerem gęstych sosen, na parapetach w kuchni, w dużym i małym pokoju, a także na wszystkich mniej potrzebnych stolikach i półeczkach leżakowały pomidory i kabaczki, słoje pełne wiśni i jagód, oraz pachniały wielkie podłużne kosze truskawek i agrestu. Na żeberkowych kaloryferach mimo zamkniętego sezonu grzewczego suszyły się rzędy pokrojonej włoszczyzny. Tej, która za dni kilka, podstarzała i pomarszczona zmieniała się w sznurkowe naszyjniki okupujące wszystkie okienne klamki i uchwyty starych komód.
Były to czasy wiecznej krzątaniny dużych domowników ciasnego mieszkanka, w którym się wychowywałam i mojego uśmiechniętego ciekawskiego wąchania, dotykania i przekładania z miejsca na miejsce dojrzałych owoców lata czekających na przemianę w dżemy, musy, sosy i przeciery. Pamiętam, że najbardziej lubiłam truskawkowe kompoty. Brzydkie, bo brązowiejące z czasem flakowate owoce smakowały szczęśliwym dzieciństwem pełnym wyjadania ulepkowatej słodyczy płynącej z niekończących się rzędów słoików. Kompotów truskawkowych zawsze było bez liku. Mama, stojąca na niewzruszonym stanowisku, że lepiej sadzić truskawki niż kosić bezużyteczny trawnik pod owocowymi drzewami, niezmordowanie rozsadzała zielone krzaczki, fanatycznie ciągnęła truskawkowe wąsy w upatrzonym najlepszym kierunku, przycinała, przerywała, skubała i okopywała. W rezultacie truskawki nosiło się z działki wiadrami. Małe kuleczki zawierające tak dużą ilość cukru, że dojrzałe stawały się niemal czarne. Z tych obrywanie niezliczonej ilości szypułek wydawało się katorgą. Oraz te drugie, deserowe, olbrzymy dorównujące wielkością średniej wielkości jabłkom o najbardziej cudacznych kształtach. Jasnoczerwone na zewnątrz, prawie białe w środku, mięsiste i doskonałe na deser. Niezrównane pod względem smaku, którego bez powodzenia poszukuję do dzisiaj.

Były jeszcze śliwki renklody oraz papierówki. Pozamykane w całości w kompotach z denerwującymi mnie główkami goździków osadzonych na szpiczastych zdrewniałych nóżkach. Te wyjadało się w pierwszej kolejności. Znikały w brzuchach siedzącej przy obiedzie rodziny tak szybko, że w okolicach listopada można było liczyć jedynie na cudowne przeoczenie jednego zakurzonego słoika wciśniętego w kąt jednej ze skrzeczących starością piwnicznych półek. W piwnicy nie było wówczas oświetlenia - na podziemną wyprawę zabierało się kapiącą stearyną świeczkę. "Mamo, mamo, czy to renklody? Na dole, za kompotami z porzeczek! Dosięgniesz!" A potem oglądanie pod świecą wyblakłej karteluszki z opisem. "Sama nie wiem, może to jabłka w syropie. Weźmiemy na górę, tu nic nie widzę". I niosło się nabożnie do kuchni te owocowe słodkie kule o pomarszczonych skórkach, w których chowała się twarda pestka albo łuskowaty ogryzek. Jeśli znalezisko nie okazało się pomyłką, nasze mlaskanie nad kompotierką słyszeli wszyscy sąsiedzi z okolicznych bloków. Nie wybaczę sobie nigdy, że nie poznałam tajemnicy zamykania renklod i papierówek w słodkich kompotowych syropach.

Były i mroczne strony tej obfitości płodów lipca i sierpnia. Wracanie w upale albo w ostatniej fazie wieczornego zmęczenia klekocącym tramwajem z ciężkimi wypełnionymi po brzegi wiadrami. Po dwa na głowę, ponieważ mama nie uznawała ilości umiarkowanej. Mało to razy, trzymając na kolanach materiałową siatkę z opłukanymi wodą ze studni warzywami, wysiadałam potem z tramwaju z mokrą plamą na pupie albo brzuchu powstałą z wyciekającej z torby wody lub, jeszcze gorzej, owocowego soku. Przemykając się chyłkiem, haniebnie obsikana przez uprawy z własnego ogródka w najgroszym z możliwych miejsc, wywołującym niewłaściwe i zdecydowanie poniżające skojarzenia.
A muszki owocówki i hordy os obijających się we wściekłej niemocy o stawiające hardy opór rozgrzane okienne szyby? Ciągnęły do przykrytych gazą pękatych słojów pełnych zasypanych cukrem wiśni, przeznaczonych na soki lub nalewki. Pamiętam, że najgorszy z możliwych scenariuszy przewidywał kilkanaście os przyfruwających na godzinę oraz chmury owocówek obsiadających, nie tylko kuszące słoiki, ale wszystkie domowe doniczkowe rośliny.

A jednak, mimo wszystkich niedogodności związanych z przetworowaniem, lubiłam tę działkę ze śliwką mirabelką, którą można było potrząsać, narażając się na grad fioletowych mięsistych kuleczek, spadających na głowę z głuchym odgłosem. Tuż za mirabelką, między pojemnikiem na kompost a jakimiś gargantuicznymi odmianami pachnącymi obłędem lipca poziomek, rosła borówka amerykańska. Był to cymes, którego zazdrościła nam połowa działkowiczów. Jeszcze mało popularna, sadzona przez nielicznych, upodobała sobie ciężką, żyzną i wilgotną ziemię, dając owoce w liczbie jednego litra tygodniowo. Nie znaliśmy wówczas innej metody korzystania z dobrodziejstw tych granatowych rozrośniętych jagód niż pojadanie ich saute. Siedząc teraz przy miseczce borówek amerykańskich przyniesionych z targowej hali myślę, że są większe, dorodniejsze i słodsze on tych zbieranych z działkowego krzaka. Jednak to za tamtymi tęsknię, zrywanymi wprost do obtłuczonego metalowego kubka. Posadziłam sobie w końcu własną borówkę, mikroskopijną jeszcze i wiotką. Będę patrzeć jak rośnie i cieszyć się z pierwszej zebranej jagody. Obyś nie przyniosła mi rozczarowania, malutka...

Dobrze jest zamknąć kawałek lata w słoiku, zwyczajnym i koślawo opisanym na krzywo przyciętej kartce. Albo w doskonałym, pełnym rowków i wybrzuszeń, z przykrywką obwiązaną serwetką i sznureczkiem z rafii. Ze staromodną etykietą pełną zawijasów i koronek. Nie szkodzi, że zawartość troszkę za słodka, a do jagodowego dżemu zapomnieliśmy wcisnąć cytryny, żeby podkreślić smak owoców. Bo lato, które zbieramy sami, zawsze jest prawdziwie zaczarowane.

Artykuł udostępniony przez:

Wkn
Przejdź do pełnej wersji serwisu