Artykuły

Przeklęte książki!

Ja to jestem dobra. Jak tylko mamy mieć gości, silę się na jakiś wyszukany sernik. ostatnio na kruchym spodzie z masą krówkową i jabłkami:

Tak sobie siedzę nad ostatnim kawałem i nucę:

„Tak mi źle, tak mi źle, tak mi szaro. Każdy dzień ciągnie się jak makaron...”. W taki szaro-makaronowy nastrój wpędził mnie brak książki. Całkowity brak. Nie da się dłużej oszukiwać receptorów przyjemności w mózgu przy pomocy gazety, jednej, drugiej, trzeciej, katalogu wydawnictwa, ba! nawet książek już kiedyś przeczytanych. Samo odtwarzanie mechanicznej czynności przesuwania wzroku po tekście to jeszcze nie jest radość lektury. Też mi się hobby trafiło! Wstrętne książki! W dzieciństwie skazywały mnie na famę „odludka” (czy może „odludki”) oraz przynosiły, rok po roku, mało prestiżowy tytuł uczennicy „najwięcej wypożyczającej ze szkolnej biblioteki”. Taki zaszczyt w uczniowskiej hierarchii plasował się gdzieś na samym dole, tuż obok „najgrzeczniejszego konsumenta” w stołówce.

Czytelnicze kłopoty dojrzewały wraz ze mną. Czas się przyznać- w liceum, kiedy na lekcjach języka polskiego kończyliśmy omawiać jedną lekturę, zaraz pytałam jaka będzie następna. Kto normalny tak robi? Jaki los zgotowali mi rodzice, podtykając córeczce do łóżeczka zamiast gumowych kotów książki z grubej tektury? Książki te córeczka zapamiętale śliniła i zgodnie z rodzinną legendą, nigdy nie trzymała do góry nogami. To są już błędy wychowawcze nie do naprawienia.

Znalezienie wspólnego języka z młodszą siostrą też, z powodu wrednych czytadeł, było mocno utrudnione. Najpierw długo nie mogłam się pogodzić, że jednak nie jest bratem, a potem, że nie lubi czytać. Zanudzałam biedaczkę maratonami głośnego czytania, na które ona się godziła, tylko kiedy byłam chora, bo rozumiała, że to jedyna rzecz jaką może dla mnie zrobić. Jakież było moje rozczarowanie, gdy się przyznała, że z książką, którą usiłowałam jej przeczytać, zapoznała się sama i bardzo jej się spodobała, chociaż gdy słuchała mnie jednym uchem miała, ją za skończone nudziarstwo.

Narzeczony mi się trafił też nieczytający. Mamy sporządzoną listę lektur zaległych i kiedyś, może dopiero gdy nas dopadnie pogodna starość, przypilnuję by się z nimi zapoznał. Luby twierdzi, że zasypia po jednej stronie tekstu, nawet gdy się bardzo stara pozostać w przytomności. Szukałam, czy nie jest to jakieś uleczalne schorzenie, ale wygląda na to, że łobuz się po prostu czytaniem nudzi. Cóż, nie ma na to syropu, pracujemy metodą małych kroków, na razie jest na etapie krótszych artykułów gazetowych. Obawiam się nieco wyjść poza obszar publicystyki, bo narzeczony ma trudności z zaakceptowaniem fikcji, nawet w filmie. Zawsze mi tłumaczy, że coś podobnego nie mogło się zdarzyć i dopiero muszę go uspokajać, że właśnie się nie zdarzyło i nikt nie twierdzi, że może.

Ech książki! Zabieracie mi mnóstwo czasu. I nie chodzi mi o czas poświęcony na czytanie, ten nigdy nie jest stracony. Trzeba jednak mnóstwo wysiłku, żeby wyszukać co warto przeczytać, w co zainwestować, bo książki kosztują, niestety, często niemałe pieniądze. Mam na koncie kilka nietrafionych wyborów, bo zbyt pochopnie zaufałam recenzji albo etykietce zdobytej nagrody. Ekonomiczne rozwiązanie – wypożyczania, jakoś mi nie podchodzi. Jak się w książce zakocham to i tak chcę ją mieć, a odwiedzanie biblioteki kojarzy mi się z czasami studiów, kiedy przy pomocy sporej ilości kart z różnych wypożyczalni, mogłam spokojnie grać w oczko.

Nie to jest jednak najgorsze. Jest jeszcze samo dno mojej udręki! Prezenty. Książki ofiarowane przez tych, co mnie znają i chcą to udowodnić. Wszystko pięknie, gdyby zapytali co chciałabym dostać. Ale ofiarodawcy często kierują się kluczem klasyki albo głośnych nowości. Z tej przyczyny mam wiele książek zdublowanych, mam też dzieła wielkich mistrzów, z którymi zapoznałam się podczas studiów i obiecałam sobie nigdy do nich nie wracać. Jestem w posiadaniu kilku egzemplarzy prozy tak eksperymentalnej i tak „neo”, że nie jestem w stanie jej strawić. Czeka na półce, aż doświadczenia życiowe otworzą mój umysł na tyle, że już będę w stanie. Do tego, że lubię jakiegoś pisarza w ogóle się nie przyznaję, bo potem dostaję wszystko co napisał w dwóch, trzech egzemplarzach. Ale się gniewać na bliskich i znajomych, co mają tak szczere chęci?

Jak się chce komuś kupić telefon, w wersji luksusowej samochód, to się go podpytuje albo zabiera do salonu. Zakochany przed oświadczynami bada gusta dziewczyny. A miłośnikowi książek ofiaruje się „co bądź” i niech się cieszy. Nie cieszy, bo szansa zdobycia nowej lektury została zmarnowana, a na świecie jeszcze tyle do przeczytania!

Artykuł udostępniony przez:

Nikola de Ser
Przejdź do pełnej wersji serwisu