Narzeczony patrzy na mnie ostatnio podejrzliwie. Zakrada się pod drzwi, a potem wchodzi znienacka, żeby mnie przyłapać na „nie byciu sobą”. Kiedy leżymy w łóżku przygląda się mojej twarzy, zamyka oczy i jestem pewna, że skanuje obraz w pamięci, by potem nałożyć na poprzednio zapisane wersje. Co prawda, jak się poznaliśmy miałam krótsze włosy, zdarzało mi się malować powieki i nosiłam kolczyki z kolorowego szkła , ale nie ulegam przecież drastycznym zmianom z dnia na dzień! Chyba, że za takie uznać paznokcie w kropki, bo powierzchnię paznokci dzierżawię siostrze – przyszłej kosmetyczce. Nic się poza tym w moim wyglądzie nie zmienia. Inna rzecz charakterek. Stop, stop, nie trzeba jeszcze żałować mego przyszłego męża, którego ukochana, zaraz po wsunięciu na palec pierścionka zaręczynowego, zamieniła się w ogrzycę. To, że coraz mniej we mnie pokornej owieczki, a coraz więcej siebie, czyli owieczko-lwiątka, to raczej zasługa pracy nad sobą i dojrzewania po prostu. On mi w tym towarzyszy, więc nie może czuć się oszukany. Niektórych lwich sztuczek sam mnie nauczył! To co się takiego dzieje, mniej więcej od moich ostatnich urodzin, a to rzecz poniekąd znacząca, że ukochany zaczął ukradkowo obserwować moje reakcje i znaczącym chrząkanie kwitować niektóre moje słowa.
Otóż dopadła mnie mama. Nigdy bym nie przypuszczała, że ta chwila nadejdzie. Dzieliły mnie od niej dwie przeprowadzki, wyjazd na studia do innego województwa oraz tysiące mniejszych i większych zmian, które wprowadzałam, by się maksymalnie ODdzielić, ODosobnić, ODróżnić. I wszystkie moje „od” szlag trafił, bo zamieniły się w „do”, DO niej prowadzące. Już w dzieciństwie walczyłam o swoją niepodległość, co przypłaciłam pokutującym przez lata w rodzinie przekonaniem, że jestem zupełnym bezguściem. Na przykład na chrzest siostry poszłam z głową obwiązaną koronkową wstążką, byle tylko zrobić po swojemu. A miałam cztery latka. Później nastąpiły jeszcze inne ekstrawaganckie stylizacje, za które dziś się małych dziewczynek nie karci, tylko robią z nimi karierę w internecie, na własnych modowych blogach. Mnie jednak nikt nie rozumiał, a z czasem zmieniłam metody. Szukałam równowagi. Czym zbilansować naturalny, wręcz biologiczny, związek matki z córką? Czy w ogóle da się to zrobić? Poszukiwałam własnych rozwiązań, nie przychodziłam po błogosławieństwo dla podjętych decyzji. I co? Kiedy się już poczułam niezależna, zdystansowana, kiedy ochłonęłam i stać mnie na spędzenie z mamą przyjemnego popołudnia, bez poczucia, że wessie mnie jej pole grawitacyjne, odezwał się we mnie „zmamowany” gen. Dał o sobie znać w sposób najprostszy, najbardziej oczywisty i zarazem dobitny. Zaczęłam mówić jej językiem, jej powiedzonkami, którymi najwyraźniej nasiąkłam, jak dzieciaki mieszkające za granicą, którym dopiero po czasie aktywuje się słownik obcego języka.
Krzywe jest więc teraz dla mnie „eknięte”, bardzo czarne jest jak „święto ziemia”, nie bywam już zmęczona tylko „wykamana”. Jest jeszcze gorzej. Ostatnio jak jechaliśmy samochodem z narzeczonym i wymknęło mi się podobno powiedzonko, a on czujnie zapytał, czy to cytat z mojej mamy, zaraz, bez zastanowienia odparowałam, że nie, bo z jakiejś książki. I dopiero po chwili, gdy gapiłam się na uciekające za oknem drzewa, przypomniałam sobie, jak mama się zawsze z nami wykłócała, że te wszystkie frazy są z literatury i że jak tylko je znajdzie w druku, to nam udowodni. Ilekroć wyskakiwała z nowym słówkiem, podpuszczaliśmy ją ze śmiechem: „co? To też literackie?”.
A teraz robię tak samo. Co dziwi mnie i narzeczonego. Dziwi, ale nie przeraża. Myślę dzisiaj, że dobrze jest mieć coś od niej, bardzo osobistego, rodzinnego, lepszego niż sterta ręczników na najwyższej półce garderoby, szumnie nazywana wianem. Możliwe nawet, że kiedyś gen da o sobie znać w inny jeszcze sposób. Wachlarz możliwości - cech, zachowań, przekonań mamy - jest ogromny! Prowadzone latami próby, mające wydzielić moje osobiste DNA nie poszły na marne. Wiem dobrze, gdzie się zaczynam, a gdzie kończę i na ile pozwolę się wychylać „zmamowanemu” genowi.
Właśnie powiedziałam narzeczonemu, żeby się cieplej ubrał, bo chyba dziś „słońce z zębami”.