Ostatni tydzień ferii był koszmarny. Żadnego wypoczynku, same stresy – przeprowadzka, zepsute auto, męcząca psychicznie wizyta u znajomego na Pomorzu, widmo powrotu do pracy i uczucie, że ani trochę się nie odsapnęło. Gdzieś w między czasie jeszcze przeziębienia, formalności związane ze ślubem, zgubione rękawiczki, mrozy. Co mnie może pocieszyć? Silne ramiona narzeczonego? Zawsze. Objął mnie, pogłaskał i poszedł oglądać telewizor, a potem zasnął, bo śledzenie fabuły okazało się ponad jego siły. Zostałam sama w dużej kuchni, w poprzednim mieszkaniu mieliśmy dwa razy mniejszą. Można sie tam było krzątać stojąc właściwie w jednym miejscu. Po tej kręcę się bezcelowo kilka chwil, ale i tak wiem, że w końcu piekarnik przyciągnie mnie swą magnetyczną mocą. Zabieram się za ciasto, żeby odczynić zły czar, jaki ewidentnie ktoś na nas rzucił. Mój przyszły drzemie za ścianą, a ja szaleję z mikserem, nieustannie otwieram szafki i lodówkę, łyżki mi spadają, blachy ślizgają się po kafelkach, słowem hałasuję jak stu bandytów. Podczas pieczenia zdecydowanie nie jestem precyzyjnym laborantem, a raczej nerwową wiewiórką, która skacze po blatach i przytrzaskuje sobie kitkę drzwiczkami piekarnika.
Przepis jest z internetu. Moje wiewiórcze-cukiernicze ja nie jest zbyt kreatywne, jeśli chodzi o pieczenie. Sama nic nie wymyślę, ale praca odtwórcza niemal za każdym razem kończy się sukcesem. Niemal. Jak głosi mądrość ludowa: siła złego na jednego. Miał być cudowny orzechowiec, taki, na jaki miałam ochotę od kilku dni, a wyszła orzechowa pokraka do niczego nie podobna. Wstyd się do niej przyznać. Przez chwilę mam ochotę wyrzucić, przez chwilę się rozpłakać. Ostatecznie nie robię ani jednego ani drugiego, bo o ile narzeczony jest w stanie zignorować warczenie miksera, o tyle mój płacz przywroci go do przytomności błyskawicznie. A wyrzucić głupio, przecież chyba jest zjadliwe. Siedzę w kuchni, pogryzam obkrojone brzegi, które zdecydowanie ucierpiały najbardziej i myślę. Myślę bardzo intensywnie, jak to będzie następnym razem. Właściwie mam ochotę zabrać się za tworzenie kolejnego placka, który na sto procent będzie kulinarnym sukcesem, natychmiast. Chyba tylko ilość naczyń w zlewie mnie powstrzymuje. Ale jutro, po południu, albo zaraz rano, zrobię takie ciasto, że... Czteropiętrowe, sześciosmakowe i jeszcze kręcące się jak karuzela. A potem przypominam sobie inne gnioty, bo niestey kilka ich było, które wyszły spod mojej ręki i swoje zarzekaia się, że od następnego razu...., że to mi się już nigdy nie zdarzy.
Zdarzy się. Ile jeszcze takich niewydarzonych orzechowców przede mną! Ile jeszcze drobnostek, a także rzeczy ważnych i bardzo ważnych spaprzę! Zupełnie naturalne jest to magiczneg myślenie, które się pojawia – od jutra będę lepsza, nie popełnię żadnych błędów, będę uważna, mądrzejsza, odważniejsza, bardziej oszczędna, .... (w miejsce kropek można sobie wstawić własne pobożne życzenia). Jak się człowiek tak zarzeka i potem robi podobne błędy to rodzi się frustracja, a maszynka życzeniowego myślenia jeszcze bardziej się rozkręca. Stop, stop, gdzie się to wyłącza?! Chcieć żyć bez przykrości, to nie chcieć żyć naprawdę. Złe rzeczy się zdarzają, odczuwamy przykrość, sami ją sprawiamy, smucimy się i złościmy, bo żyjemy. Są sytuacje, często związane z dużą traumą, które wymagają od nas zdecydowanych kroków, rekacji, przeorganizowania swojej codzienności. Najczęściej jednak wystarczy zdać sobie po prostu sprawę, z tego, że coś mi nie wyszło, coś mi nie pasuje, jest nie tak jak bym chciała. Jeśli nie wiem teraz jak to zmienić, to może wcale nie będę musiała zmieniać. Sama świadomość uchroni mnie od bezmyślnego przyjmowania rzeczywistości.
Narzeczony chrapnął głośniej i się obudził. Przyczłapał do kuchni, tradycyjnie zapytał "spałem?", a potem przybrał pozę filizofa przed otwartą lodówką. Zdybał orzechowiec i ukroił sobie kawałek. Nie pochwalił, nie skrytykował, wziął dokładkę. Ja wiem, że placek się nie udał. Nasze życie popłynęło dalej.