Artykuły

Śledź nad Śródziemnym



Gdziekolwiek byśmy nie wyjeżdżali, ilu gwiazdkową pokój lub jak bardzo agroturystyczną kwaterę zarezerwujemy, kwestie wyżywienia zawsze będą bardzo ważne. Bo dobra kuchnia uprzyjemnia pobyt, a zła – psuje najpiękniejsze wspomnienia.

Ważną decyzją jaką należy podjąć w związku z wyjazdem jest, czy żywimy się sami, czy zlecamy to naszym gospodarzom. Oczywiście są takie pomysły na wakacje i takie destynacje, że nie ma wyboru i sami musimy zapewnić sobie posiłki. Każdy, kto decyduje się na wędrówkę z namiotem przez Półwysep Krymski, zakłada, że wystarczą mu suche zapasy z plecaka i aktualnie dostępne przysmaki regionalne. Jeśli istnieje możliwość zamówienia posiłków w hotelu lub na kwaterze większość Polaków skwapliwie z tego korzysta. Motywacje są różne. Rzecz oczywista, podawany pod nos, trzy lub dwa razy dziennie, gotowy posiłek zaoszczędza wiele kłopotu. Można popróbować lokalnych przysmaków, a w razie czego, wiadomo, gdzie skierować swoje skargi. Za samodzielną aprowizacją przemawiają względy finansowe, gdyż z pewnością taniej jest jeść codziennie bułkę z pomidorem niż płacić za szwedzki bufet. Przynajmniej jeśli chodzi o śniadania i kolacje. Jeżeli w pensjonacie brak aneksu kuchennego o własnoręcznie przygotowanym obiedzie można zapomnieć, a stołowanie się w restauracjach i knajpkach będzie odczuwalne dla wakacyjnego budżetu. Na urlopie jednak można zaszaleć i większość tak robi. Oto przegląd naszych polskich strategii związanych z żywieniem się na wyjeździe, zwłaszcza zagranicznym. A to dlatego, że znalezienie się z dala od tego co znane i lubiane, wystawia na próbę naszą możliwość przystosowania się i, co u dużo mówić, przetrwania.

Ziemniaki, ach ziemniaki!

Wszystko pięknie, tylko, że ziemniaków nie ma! - Oni tu w ogóle chleba nie jedzą... - oto głosy zszokowanych polskich turystów wypoczywających w Grecji. Cały tydzień pokornie depczą za przewodnikiem po tysiącletnich ruinach i pilnie wypatrują piekarni. Opcja, którą wybrali to wyżywienie we własnym zakresie, ale jak się tu wyżywić bez pieczywa?! Niektórzy próbują jeść po grecku i ci ocaleją. Robią sałatki z ogromnych oliwek, świeżej i taniej jak barszcz fety, soczystych pomidorów. Bardziej leniwi kupują gotowe w restauracyjkach. Wszędzie oferują świeże owoce, warzywa, lekkie makarony, zapiekanki, mięso jagnięce przyrządzane na wiele sposobów. Ale polski turysta tego nie widzi, on skupia się na tym czego nie ma. W kuchni greckiej nie jada się ziemniaków w takim charakterze, jak u nas. Podobnie jest z pieczywem. Pełni ono rolę dodatku lub przystawki do obiadu. Grupie udaje się w końcu dopaść piekarnię, w której robią irracjonalne w swych rozmiarach – wszak chleb dość szybko traci świeżość – zakupy. Po przejściu tej wygłodniałej nawałnicy, która zmiata wszystko z półek, piekarnia zostaje zamknięta. To bardzo częste nastawienie naszych turystów za granicą; są przekonani, że powinni znaleźć w sklepach wszystkie produkty, które lubią. A wystarczyłoby wcześniej poczytać o kraju, do którego się wybiera i nastawić na to, czego się można spodziewać. Dobrze wyrobić w sobie taką kulinarną ciekawość i otwartość na nowości. To prawdziwa przyjemność zwiedzać Grecję w poszukiwaniu nowych smaków. Albo pokusić się o konfrontację tych które znamy, dzięki produktom z marketów (np. feta) z ich oryginałami. Może się nawet okazać, że greckie smaczniejsze!

Polscy turyści kończą swój pobyt zabawą na greckim wieczorze. W koszta wliczone były występy folklorystyczne i degustacja greckiej kuchni, na zasadzie szwedzkiego stołu. Polacy odchodzą od niego z talerzami tak, pełnymi, że aż im spada na podłogę. Bardzo nieładnie. Powinno dla każdego wystarczyć, a skosztować, nie znaczy to samo, co objeść się. Rezolutna pani po 40stce odsuwa wymieciony do czysta talerz, który niejednej dokładki był świadkiem, i stwierdza głośno – Smaczne, ale nasz schabowy lepszy.

Kulinarna wieża Babel

Są takie obce kuchnie, które jakoś my Polacy polubiliśmy. Albo to, co się u nas pod ich szyldem serwuje. Prym wiedzie zdecydowanie kuchnia włoska, ale tuż za nią plasują się chińska, meksykańska, ostatnio tajska. Ilość skonsumowanego sushi stała się wskaźnikiem naszego kosmopolityzmu. Niestety, nadal na polu kulinariów (i nie tylko) operujemy stereotypami. Jeśli coś ma być włoskie to musi być pizzą lub makaronem, jeśli meksykańskie to zawinięte w tortillę. We Francji trzy razy dziennie jada się ślimaki zagryzane żabimi udkami. USA dały światu hamburgera i tam się nie uczy dzieci, że to nie zdrowe, bo nic innego na ciepło nie ma. To oczywiste, że receptury, jak i kultury, przenikają się, mieszają, zderzają, a każda nacja dopasowuje importowane nowinki do własnych gustów. Kuchnia tajska, w wydaniu krajowym, która wypala nam kubki smakowe, mieszkańcom Tajlandii wydałaby się mdła i pozbawiona smaku. Trudno nam jednak wyjść poza nasze wyobrażenia. Grupa znajomych podczas pobytu we Włoszech, karmiła się głównie pizzą. Nie ma wątpliwości, że lepszej na świecie się nie znajdzie, ale co z innymi możliwościami posmakowania Włoch? Okazuje się, że był jeden wieczór, kiedy odpuścili sobie Margaritę i poszli na... chińszczyznę! Podobno najlepszą w Rzymie. Tak to z nami jest. W Italii jemy po chińsku, w Niemczech po wietnamsku, we Francji po amerykańsku. Jest tak, jakbyśmy nie wyjeżdżali wcale, bo zadowalamy się stereotypowymi potrawami obcego pochodzenia, a nie zgłębiamy tajemnic lokalnej kuchni. Młoda dziewczyna odwiedzająca kuzynkę, spędzającą wakacje w Paryżu, do restauracji nie odważyła się wejść. Chciała tylko posmakować ślimaka. Udało jej się, w małym bistro. Ślimak we Francji? Odhaczony!

Niezdrowe narodowe

Bardziej świadomi turyści zdobywają wcześniej wiedzę na temat ciekawych potraw kraju, który odwiedzą. Grupa studentów wybierała się na Ukrainę, dokładnie na Krym. Poczytali na internecie, że lokalnym przysmakiem są czeburieki (duże smażone, kruche pierogi z mięsnym farszem) Potem przez dwa tygodnie przynajmniej raz dziennie kupowali je, w przekonaniu, że grzechem byłoby zjeść coś innego, gdy ma się okazję obcowania z prawdziwą tatarską kuchnią. Ze skrajności w skrajność. Albo nie sięgamy po nic charakterystycznego, albo zajadamy się aż do znudzenia. To z kolei nie działa najlepiej na nasz układ trawienny. Mamy jednak swoje przyzwyczajenia, swoją tolerancję na pewne składniki czy przyprawy. Jeśli zafundujemy organizmowi szok, może się zrewanżować reagując chorobą. Optymalnie jest połączenie kulinarnych nowinek i tradycji. Jeśli nie możemy wpleść w dietę produktów, które zazwyczaj jadamy, bo na przykład nie są w ogóle dostępne, należy wybierać rzeczy lekkostrawne; warzywa, chrupkie pieczywo, jogurt. Szalejmy z głową, a nie ucierpi żołądek.

Klasa ekonomiczna

Od razu warto wspomnieć o dobrej praktyce – żywieniu się częściowo na mieście, częściowo przy pomocy własnych umiejętności. Naturalnie niezbędny staje się wtedy dostęp do kuchni, co nie zawsze jest możliwe, ale jeśli się takowy ma, to idealne rozwiązanie. Raczymy się tym, co żyzna ziemia odwiedzanego kraju zrodziła, a co następnie zostało po mistrzowsku obrobione przez szefa kuchni. My penetrujemy nowe smaki, a restauratorzy penetrują nasze kieszenie. Dla zachowania dobrego nastroju i spokoju ducha, raz na jakiś czas sami kupujemy produkty i przygotowujemy proste, pożywne danie, bez żadnego eksperymentowania. A potem jakiś egzotyczny deser, bo w ostatecznym rozrachunku jesteśmy na wakacjach.

Z sercem na talerzu

Odmiana poprzedniej strategii. Nie dość, ze gotujemy dla siebie, to jeszcze częstujemy gospodarza. To w sytuacjach, kiedy ktoś nas u siebie gości, udostępnia własne mieszkanie albo organizuje czas. Grupka młodych nauczycieli jadąc na wakacje w Berlinie, wiozła w samochodzie zakwas na żurek. Mieli nocować u znajomego, który od dłuższego czasu w Polsce nie był i prawdopodobnie już się za żurkiem stęsknił. Nie chodzi wcale o to, by targać przez pół Europy buraki do barszczu, albo twaróg do leniwych. Z dostaniem tych produktów, raczej nigdzie nie powinno być kłopotu. Lepiej postawić na coś prostego i sprawdzonego, bo tak naprawdę chodzi o gest. Przyrządzamy więc cokolwiek, dodajemy do tego wyrażenie „po polsku” (np. naleśniki po polsku) i obserwujemy jak miły gospodarz wcina, wzruszony tym „po polsku” i naszą inwencją.

Jajka i pomidory zjeżdżają Europę

Jest pewną prawidłowością, że niezależnie od długości drogi, jaką mamy przed sobą, zaraz po zajęciu miejsca w środku lokomocji zachciewa się jeść. Jadą więc z Polakami kanapki, jaja ugotowane na twardo, pomidory, ogórki kiszone, o zgrozo nawet śledzie w śmietanie! Wycieczki do Grecji, autokarem. Jedna z turystek ma pod fotelem torbę z prowiantem. Ciągle w niej szpera i wyciąga coraz bardziej zdumiewające rzeczy. Współpasażerowie przeżywają szok, gdy w piątym dniu wycieczki, kiedy autokar przemieszcza się do Aten, odkręca słoik ze śledziem w śmietanie. Zapach jest odrażający! Niestety, jakoś trudno turyście pomyśleć, że w ciasnym kolejowym przedziale aromatem jajka raczy się wraz z nami siedem innych osób. Nie wiedzieć czemu, pewne produkty zostały uznane za obowiązkowe w podróży. I tak mkniemy autostradami Unii Europejskiej z pomidorem cieknącym po brodzie. Jakbyśmy podróżowali przez bezkresne stepy, gdzie nie ma zajazdów ani stacji benzynowych. Być może mamy zakodowaną taką nieporadną zapobiegliwość, może aprowizacja w sreberku daje poczucie bezpieczeństwa? Wszak można zabrać ze sobą podobną polisę w produktach suchych i bezwonnych. Jeśli mają być kanapki, to przede wszystkim należy je skonsumować w pierwszej kolejności i przełożyć czymś, co nie zalegnie na żołądku i na fotelu. Upał i czas źle działają na kromki oraz ich zawartość, a jedzenie ich rozmiękłych i zgniecionych jest przyjemnością wysoce wątpliwą, nawet w imię tradycji.

Wiara czyni halibuta

I na koniec wracamy do naszego krajowego grajdołka, gdzieś na nadbałtyckiej plaży. W Grecji rozpaczamy nad brakiem ziemniaków, we Włoszech podejrzliwie patrzmy na regionalne specjały, wozimy ze sobą wszędzie podstawowe produkty polskiej kuchni, jesteśmy czujni, nieufni, trudno nas zadowolić. Jednak gdy, zasiadamy w smażalni nad rybką z suróweczką otacza nas nimb świętej naiwności. Bierzemy pangę za flądrę, nieświeże za świeże, a tłuste za smaczne. Właściciele małych gastronomii kroją nas na jakości jak trzeba. Dopiero ostatnio wziął się za nich sanepid. Może źródłem tej beztroski jest fakt, że przecież jesteśmy w Polsce i nic nas tu złego spotkać nie może. No, poza rozstrojem żołądka. Też polskim, na szczęście!

Artykuł udostępniony przez:

Nikola de Ser
Przejdź do pełnej wersji serwisu