Forum

Gawędy o jedzeniu

kasza klasztorna

  • Autor: Duniasza Data: 2005-05-09 17:36:43

    Naszło mnie na wspomnienia.....

    Pod koniec miesiąca w akademiku jak zwykle wszyscyśmy byli spłukani do szczętu. Pieniędzy tyle co na bilet do domu i żałosne resztki w lodówce i spiżarkach: ja miałam kaszę pęczak i masło roślinne (bogacz), Ewa marchewkę, kolega z prawa cebulę. Jedynie przypraw mieliśmy dość, ale tym się człowiek nie naje. Skrzyknęliśmy się i siedzimy... W brzuchu burczy....Tedy uradziliśmy: gotujemy kaszę, podsmażamy cebulę z majerankiem, potem dodajemy pokrojoną w kostkę marchewę. Posolone i popieprzone. Na koniec do wielkiej patelni (kaszy było chyba z 0,5 kg) i mieszamy: w dwie osoby. Rany jedzonko było fantastyczne...

    W nocy miałam sen: mieszkałam w klasztorze i codziennie na obiad dostawaliśmy tą kaszę. Do znudzenia. Współzakuwacze jednogłośnie okrzyknęli ten przepis kaszą klasztorną. i jeszcze nie raz zajadaliśmy go w ciężkie czasy.

    Podobnie było z kotletem schabowym po studencku: to po prostu jajko z bułką tartą doprawione jak schabowe. i na jego kształt usmażone...

    To były czasy...

  • Autor: till Data: 2005-05-09 23:12:27

    Akademik...mmmm.....pamiętam sąsiadkę która próbowała pozyczyć ziemniaki ( szt.3) bo miała teściów na niespodziewanym obiedzie. Nikt na piętrze nie miał z tych co chcieli dać, a szumowiny które posiadały wspomniane warzywka , nabrały wody w usta .

  • Autor: till Data: 2005-05-09 23:18:12

    Kiedyś przez tydzień jedliśmy na obozie naukowym wątrobę cielęcą , którą wdzięczny okoliczny lud ofiarował w ilości zdecydowanie nadmiernej( dwa wiadra) naszemu Profesorowi.Śniadanie, obiad, kolacja,deser, przekąski.....wszystko z wątróbki. Namagazynowaliśmy zelaza chyba na całe zycie. Do dzisiaj nie tknę paskudztwa.

  • Autor: ekkore Data: 2005-05-10 12:02:45

    a tak, tak... człowiek zaoszczędził na jedzeniu, byle sobie nową kieckę czy bluzkę kupić.
    Czym się żywił trudno przypomnieć - stołówki unikał ( z racji apetycznej nazwy - rzyganka, oficjalnie łazanka), jedzenie było kartkowe, więc nie poszalał. Pewnie obiady jadło się tylko po powrocie z domu, gdy starczało przywiezionych zapasów w słoikach.
    Niemniej pamiętam gotowanie gulaszu - tylko dlaczego z najpodlejszej wołowiny - takiej najtańszej z kością. I pytanie co było do tego? kaszy w woreczkach nie było - a pojęcie gotować do miękkości niewiele mówiło. Czasami smażyło się wątróbkę - najwięcej problemów sprawiała mąka - bo po co kupować całe kilo dla dwóch czy trzech łyżek?
    Przypominają mi się też "wspaniałe" zakalce - z racji nie zamykajacych się szczelnie drzwiczek szanse upieczenia normalnego ciasta były zerowe. Ale amatorzy zawsze się znaleźli. Jednak głód to najlepszy doradca.

    Pamiętam też naleśniki i placki ziemniaczane - kolejka amatorów zawsze robiła się długa. No i kisiel.

    I to, że nie należało niczego zostawiać na drugi dzień - w nocy zawsze znlazł sie jakiś głodomór buszujący po lodówce na piętrze.

  • Autor: Animozja Data: 2005-05-13 10:11:29

    Użytkownik Duniasza napisał w wiadomości:

    > Podobnie było z kotletem schabowym po studencku: to po prostu jajko z bułką
    > tartą doprawione jak schabowe. i na jego kształt usmażone...
    >
    > To były czasy...
    He he... "pięciochlebek mięsa"

    Ale to nie moje wspomnienie, tylko mojej Mamy.

Przejdź do pełnej wersji serwisu