Pod koniec miesiąca w akademiku jak zwykle wszyscyśmy byli spłukani do szczętu. Pieniędzy tyle co na bilet do domu i żałosne resztki w lodówce i spiżarkach: ja miałam kaszę pęczak i masło roślinne (bogacz), Ewa marchewkę, kolega z prawa cebulę. Jedynie przypraw mieliśmy dość, ale tym się człowiek nie naje. Skrzyknęliśmy się i siedzimy... W brzuchu burczy....Tedy uradziliśmy: gotujemy kaszę, podsmażamy cebulę z majerankiem, potem dodajemy pokrojoną w kostkę marchewę. Posolone i popieprzone. Na koniec do wielkiej patelni (kaszy było chyba z 0,5 kg) i mieszamy: w dwie osoby. Rany jedzonko było fantastyczne...
W nocy miałam sen: mieszkałam w klasztorze i codziennie na obiad dostawaliśmy tą kaszę. Do znudzenia. Współzakuwacze jednogłośnie okrzyknęli ten przepis kaszą klasztorną. i jeszcze nie raz zajadaliśmy go w ciężkie czasy.
Podobnie było z kotletem schabowym po studencku: to po prostu jajko z bułką tartą doprawione jak schabowe. i na jego kształt usmażone...
Akademik...mmmm.....pamiętam sąsiadkę która próbowała pozyczyć ziemniaki ( szt.3) bo miała teściów na niespodziewanym obiedzie. Nikt na piętrze nie miał z tych co chcieli dać, a szumowiny które posiadały wspomniane warzywka , nabrały wody w usta .
Kiedyś przez tydzień jedliśmy na obozie naukowym wątrobę cielęcą , którą wdzięczny okoliczny lud ofiarował w ilości zdecydowanie nadmiernej( dwa wiadra) naszemu Profesorowi.Śniadanie, obiad, kolacja,deser, przekąski.....wszystko z wątróbki. Namagazynowaliśmy zelaza chyba na całe zycie. Do dzisiaj nie tknę paskudztwa.
a tak, tak... człowiek zaoszczędził na jedzeniu, byle sobie nową kieckę czy bluzkę kupić.
Czym się żywił trudno przypomnieć - stołówki unikał ( z racji apetycznej nazwy - rzyganka, oficjalnie łazanka), jedzenie było kartkowe, więc nie poszalał. Pewnie obiady jadło się tylko po powrocie z domu, gdy starczało przywiezionych zapasów w słoikach.
Niemniej pamiętam gotowanie gulaszu - tylko dlaczego z najpodlejszej wołowiny - takiej najtańszej z kością. I pytanie co było do tego? kaszy w woreczkach nie było - a pojęcie gotować do miękkości niewiele mówiło. Czasami smażyło się wątróbkę - najwięcej problemów sprawiała mąka - bo po co kupować całe kilo dla dwóch czy trzech łyżek?
Przypominają mi się też "wspaniałe" zakalce - z racji nie zamykajacych się szczelnie drzwiczek szanse upieczenia normalnego ciasta były zerowe. Ale amatorzy zawsze się znaleźli. Jednak głód to najlepszy doradca.
Pamiętam też naleśniki i placki ziemniaczane - kolejka amatorów zawsze robiła się długa. No i kisiel.
I to, że nie należało niczego zostawiać na drugi dzień - w nocy zawsze znlazł sie jakiś głodomór buszujący po lodówce na piętrze.
> Podobnie było z kotletem schabowym po studencku: to po prostu jajko z bułką
> tartą doprawione jak schabowe. i na jego kształt usmażone...
>
> To były czasy...
He he... "pięciochlebek mięsa"
Naszło mnie na wspomnienia.....
Pod koniec miesiąca w akademiku jak zwykle wszyscyśmy byli spłukani do szczętu. Pieniędzy tyle co na bilet do domu i żałosne resztki w lodówce i spiżarkach: ja miałam kaszę pęczak i masło roślinne (bogacz), Ewa marchewkę, kolega z prawa cebulę. Jedynie przypraw mieliśmy dość, ale tym się człowiek nie naje. Skrzyknęliśmy się i siedzimy... W brzuchu burczy....Tedy uradziliśmy: gotujemy kaszę, podsmażamy cebulę z majerankiem, potem dodajemy pokrojoną w kostkę marchewę. Posolone i popieprzone. Na koniec do wielkiej patelni (kaszy było chyba z 0,5 kg) i mieszamy: w dwie osoby. Rany jedzonko było fantastyczne...
W nocy miałam sen: mieszkałam w klasztorze i codziennie na obiad dostawaliśmy tą kaszę. Do znudzenia. Współzakuwacze jednogłośnie okrzyknęli ten przepis kaszą klasztorną. i jeszcze nie raz zajadaliśmy go w ciężkie czasy.
Podobnie było z kotletem schabowym po studencku: to po prostu jajko z bułką tartą doprawione jak schabowe. i na jego kształt usmażone...
To były czasy...
Akademik...mmmm.....pamiętam sąsiadkę która próbowała pozyczyć ziemniaki ( szt.3) bo miała teściów na niespodziewanym obiedzie. Nikt na piętrze nie miał z tych co chcieli dać, a szumowiny które posiadały wspomniane warzywka , nabrały wody w usta .
Kiedyś przez tydzień jedliśmy na obozie naukowym wątrobę cielęcą , którą wdzięczny okoliczny lud ofiarował w ilości zdecydowanie nadmiernej( dwa wiadra) naszemu Profesorowi.Śniadanie, obiad, kolacja,deser, przekąski.....wszystko z wątróbki. Namagazynowaliśmy zelaza chyba na całe zycie. Do dzisiaj nie tknę paskudztwa.
a tak, tak... człowiek zaoszczędził na jedzeniu, byle sobie nową kieckę czy bluzkę kupić.
Czym się żywił trudno przypomnieć - stołówki unikał ( z racji apetycznej nazwy - rzyganka, oficjalnie łazanka), jedzenie było kartkowe, więc nie poszalał. Pewnie obiady jadło się tylko po powrocie z domu, gdy starczało przywiezionych zapasów w słoikach.
Niemniej pamiętam gotowanie gulaszu - tylko dlaczego z najpodlejszej wołowiny - takiej najtańszej z kością. I pytanie co było do tego? kaszy w woreczkach nie było - a pojęcie gotować do miękkości niewiele mówiło. Czasami smażyło się wątróbkę - najwięcej problemów sprawiała mąka - bo po co kupować całe kilo dla dwóch czy trzech łyżek?
Przypominają mi się też "wspaniałe" zakalce - z racji nie zamykajacych się szczelnie drzwiczek szanse upieczenia normalnego ciasta były zerowe. Ale amatorzy zawsze się znaleźli. Jednak głód to najlepszy doradca.
Pamiętam też naleśniki i placki ziemniaczane - kolejka amatorów zawsze robiła się długa. No i kisiel.
I to, że nie należało niczego zostawiać na drugi dzień - w nocy zawsze znlazł sie jakiś głodomór buszujący po lodówce na piętrze.
Użytkownik Duniasza napisał w wiadomości:
> Podobnie było z kotletem schabowym po studencku: to po prostu jajko z bułką
> tartą doprawione jak schabowe. i na jego kształt usmażone...
>
> To były czasy...
He he... "pięciochlebek mięsa"
Ale to nie moje wspomnienie, tylko mojej Mamy.