Nie wiem czy to jest odpowiednie miejsce na takie tematy, ale czytając różne wątki na forum, problem nowotworów się pojawia i nawet ktoś wspomniał, że to powinien być osobny temat. Więc próbuję... Do poruszenia tego problemu pchnęło mnie uczucie intymności w wypowiedziach na forum...Teraz nikt nie widzi, czy tylko kręci mi się łza w oku, czy ryczę na całego, a wypowiedź wygląda ( w miarę ) na logiczną i nikt nie musi czekać, aż dojdę do siebie. Ja na raka nie chorowałam...ale chciałam...zamiast mojego dziecka. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba, kiedy trzy dni przed wigilią dowiedziałam się, że moja prawie 7 - letnia córcia musi być operowana. Przez trzy dni wieczorami kładłam dzieci spać, mąż otwierał wino albo robił drinki i ja piłam i ryczałam, aż nie usnęłam. Na święta jechaliśmy do moich rodziców, nic im nie powiedziałam, żeby nie psuć tych magicznych dni, ale ledwo wytrzymałam, kiedy moja córcia dostała pod choinkę od babci piękny szlafroczek ( w gwiazdki i księżyce ) w sam raz do szpitala. Swoje siódme urodziny ( ma w styczniu ) spędziła w szpitalu, już po operacji. Byłam z nią cały czas na dziecięcej onkologii i nikomu nie życzę spędzenia tam chociaż jednej nocy. W nocy, płacz dzieci, brzmi całkiem inaczej jak w domu, w dzień, ich zabawy też są całkiem inne ( ich lalki mają złe wyniki, muszą leżeć i szukają dobrej żyły, żeby wkłuć kolejnego "motylka" ). Niektóre z naszych znajomych już nie żyją... Moje dziecko było wtedy w pierwszej klasie, teraz jest już w szóstej. Drugą operację miała rok temu, we wrześniu. Teraz, po majowej serii sterydów, jest dobrze. Ja już jestem inna..., ale jaka ? Co się zmieniło ? Chyba silniejsza..., ale czy na pewno... I co w takich sytuacjach pomaga ? Ja nie lubiłam pytań znajomych o jej zdrowie. Co miałam powiedzieć, że w porządku, czy opowiadać po kolei co teraz przechodzimy. Wolałam pytania o jej samopoczucie, były łatwiejsze, tym bardziej, że ona znosiła to dzielnie i o tym mogłam mówić. Chociaż poznałam ludzi, którym opowiadanie szczegółowo o swoich problemach pomagało. A jak jest lepiej...?
Witaj Lenka. Co pomaga? Jak jest lepiej? Chyba kazdy indywidualnie musi znalezc swoj sposob na zycie i smierc. Czas i rozmowa to moje lekarstwa. Chociaz ja mam latwiej od Ciebie, to ja jestem chora, nie moje dziecko. Wierze w Twoje niespozyte sily jako matka. Wierze w optymizm i pogode ducha. To one pozwalaja kazdego dnia podejmowac walke na nowo. Serdecznie sciskam. Elzbieta
Serdecznie ci współczuję i mocno ściskam. Wiem co to znaczy, bo moja przyjaciólka choruje na raka. Oglądałam kiedys program, o ludziach ktorzy wyleczyli się z tej choroby -sami opowiadali o walce i podkreslali ze trzeba mocno wierzyc że uda się z tego wyjśc. Pozdrawiam
Lenka,współczuję i trzymam za córcię kciuki.Wiem,że to nie koniec Twojej walki.Polecam Ci książki Tombaka, nauczysz się żywić prawidłowo,zobacz w necie film,,Cud terapii Gersona". Ja sama jestem przykładem,że można zaufać jego wskazówkom,po terapii pewnym specyfikiem,zniknął guz lity(tak wyszło z usg) na macicy.Lekarz sam się zastanawiał, co się stało.Markery są dobre.
Osobiście wolę nikomu nie mówić co mi lub komuś z moich bliskich dolega. Nie cierpię współczucia, które ktoś mi okazuje. To mnie jakby osłabia, rozmiękcza. Wolę być twarda, nie myśleć o problemie i wmawiać sobie, że wszystko będzie dobrze. Innej opcji nie przyjmuję do wiadomości. Grunt to pozytywne myślenie, a siła sugestii czyni cuda. Wiem, że niektórzy taką postawę mylą z bezdusznością, ale tak nie jest. To jest po prostu taki mój pancerz ochronny.
Moja mama choruje na raka od 15-tu lat. Jest po kilku operacjach. Kiedyś dopadło Ją grypsko. Wezwałam lekarkę do domu. Przepisała jakieś leki i gdy ją odprowadzałam, to mówi mi takim specyficznym tonem patrząc mi badawczo w oczy: obawiam się, że to kolejny przerzut.." (i tu znacząco zawiesiła głos). Nic jej nie odpowiedziałam, tylko pomyślałam sobie: co za głupie babsko ... "onkolożka" od siedmiu boleści, trochę kaszlu, trochę kataru i już nawrót choroby! Mamie powiedziałam, coś zupełnie innego, a mianowicie, że lekarka wykluczyła nawrót choroby. Mama wyzdrowiała raz dwa. Poszła do ośrodka zdrowia po skierowanie na badania, a tam lekarka do Niej wypaliła (przy pełnej poczekalni pacjentów): Pani X!! Pani wyzdrowiała!! a myśmy myślały, że to już pani koniec!! nawet córce to powiedziałam, ale ona wogóle się tym nie przejęła! Aż się popłakałyśmy w ośrodku!! No i musiałam się w domu potem tłumaczyć, ale i tak uważam, że zrobiłam dobrze. Dlatego jeśli mogę Ci coś zasugerować, to myśl pozytywnie! Musi być dobrze! Innej opcji nie ma! Powodzenia!!
Ja nie wiem, co powiedzieć, ale koniecznie chcę Cię wesprzeć, chociaż duchowo. Ryczę teraz jak bawół, bo serce mi ścisnęło. Gratuluje Ci siły. Życzę córeczce pokonania tego cholerstwa, będę się za nią modlić. A swoja droga, jak to jest możliwe, że ludzkość wymysliła tyle róznych rzeczy (często niepotrzebnych), a nie potrafi wynaleźć lekarstwa na raka?!
Ja mam ogromne doświadczenia w tym względzie(i rodzinne i swoje).Sama jestem silna, ale kiedy dotknęło to moich najbliższych, którzy przegrali tę walkę został ze mnie wrak człowieka.Nie wiem czemu, ale wokoł mnie wszyscy umieraja na tęchorobę. Mnie pewnie też to czeka.Genów nie przeskocze.Ale dziecko to troszkę inna sprawa.Ono chyba nie za bardzo rozumie tego co tak naprawdę się dzieje.Czytałam kiedys taki artykuł o dzieciach z Wileńskiej(nowotwory krwi).Byłam tam kiedyś z kolegą lekarzem. O mało nie umarłam sama z żalu.Podobno te dzieci dorosleja, przeczuwają i nie boją się. Niesamowite.Ale chyba powinno sie je chronić przed świadomością zagrożenia. Powinny zyć w miarę normalnie i leczyć do upadłego.Dziś niestety nie mam zbyt wiele czasu, ale napiszę niedługo cos więcej, bo mam okrutnie duże doświadczenia z tą chorobą.
W zetknięciu z tą chorobą dzieci chyba zawsze dorośleją. Moje miały 9 i 15 lat kiedy patrzyły jak umiera na raka ich ojciec.W domu, nie w szpitalu i umieranie w pełni tego słowa znaczeniu. Syn stał sie małym mężczyzną i przestał myśleć jak dziecko.
na moich rekach umierało tak kilka najbliższych mi osób.Ja jestem dorosła i ...potem zachowywalam sie nie do końca normalnie. a dzieci....To straszne.To taka trauma, po której trudno się podniesc dorosłemu człowiekowi.Dzieci postrzegają świat nieco inaczej, niż my dorośli, ale sa wrazliwsze od nas.To w nich siedzi. trzeba wielu lat, zeby to jakoś ucichlo.Kiedyś w wypadku zginał ojciec mojej przyjaciólki(przyjaźnimy sie od dzieciństwa).Była przy mnie w najtrudniejszych momentach. Zapytałam ją, czy ten ból kiedyś mija?Odpowiedziała, ze nigdy, ale przycicha i staje sie mniej dotkliwym.Miała rację.
PS. to chyba cytat z ks. Twardowskiego:"...jak p. Bóg zamyka jedne drzwi to...otwiera okno..."I cos w tym jest.Czasem potworna strata i ból otwiera nam okno na: innych, przychodza inni( ot do pomocy, lub pomagajacy i kochający).Sama to dostrzegłam w moim zyciu.Wtedy otwiera się okno....otwarte na ból i cierpienie innych.
Coś chyba w tym jest...Mówi się - JAK TRWOGA, TO DO BOGA i może to głupio zabrzmi, ale możliwe, że On, szykując nam różne przykre zdarzenia, tak zwraca na siebie uwagę..., że jest, że czuwa. Ponieważ ja, pomimo wszystko, uważam, że nad nami czuwał, że mieliśmy dużo szczęścia w nieszczęściu. Przeżyliśmy wszyscy w krótkim czasie trzy wypadki samochodowe, w sumie pięć operacji, choroby dzieci, śmierć jednego z rodziców i wiele innych przypadków ( w tzw. międzyczasie ), jak np. kradzież nowiutkiego samochodu czy wypadek w tramwaju. Więc chyba pozostaje mi się tylko cieszyć ! ;-)
wiecie, ja sie smierci nie boję, nawet gdyby tam nie było nic.I tak nie będę wtedy miała świadomości niejstnienia.Ale to przejście na skutek choroby nowotworowej jest potworne.Nawet nie mówię o bólu, bo to też bywa różnie.Przeraża mnie upodlenie godności ludzkiej.I potworna świadomość końca. Mój tatko zmarł nagle..po prostu(od zawału) pęklo mu serce.To podobno ból, ale przynjamniej szybko. A tak na marginesie-czasem namacalnie wprost czuję, ze rodzice są obok mnie.Kiedyś zmamwiałam u mnie w parafii mszę za rodziców i ta mądra, starsza zakonnica popatrzyła na mnie i powiedziała....a wie pani, ze matka po smierci jest czasem bliżej dziecka niż za życia? Zaniemówiłam wtedy, ale dziś wiem, że...zakonnica miała rację!!!
Ale po tym wszystkim miałam okres buntu(potem czytałam, że to naturalne w żałobie).Przyszło mi nawet do głowy, że ktoś nas tam na górze traktuje jak najgorszych przestepców. Od urodzenia dostajemy wyrok smierci.
Aż dech zapiera jak to przeczytałam ,dlaczego człowiek dopiero zrozumie jak ma dobrze kiedy posłucha jakie ludzie maja okropne problemy ,bo choroba to najgorsze co może człowiekowi sie przydażyć.Gratuluje wytrwałości .
Mam w oczach łzy.... Twoja córa jest piekielnie dzielna. Cała Twoja rodzina jest dzielna. Stawiliście czoło potowrowi i daliście mu radę. Ściskam ciepło i wielki buziak dla córci Pozdrawiam - Agapis.
Lenka - pytasz jak jest lepiej, myślę, że nie ma lepiej, jest poprostu inaczej. Masz rację mówienie oswoich problemach niektórym pomaga. Ja kiedyś przez to uciekłam, nie mogłam już słuchać, na to trzeba mieć wiele sił. Kiedy poznałam Piotra był już chory, nowotwór nerki. Był już po operacji. Pamiętam jak w ramach "pocieszenia" lekarz powtarzał, że rak nerki jest w 95% złośliwy, ale tylko w 5% się przerzuca. Operacją się udała. Długo było dobrze. Świetne wyniki, powrót do pracy, wielkie plany na przyszłość. Rutynowe badania w pracy, ot taki zwyczaj w N-ctwie, że robią wszystkim dodatkowo markery, tak na wszelki wypadek. Przerzuty na płuca. Te cholerne 5%. Pamiętam jak wtedy ryczałam. Przy nim nic nie dałam po sobie poznać, ktoś musi być twardy. A potem leżałam przez dwa dni i ryczałam. Jedyne co potrafiło mnie uspokoić to czytanie Pisma Świętego, nawet nie wiem jak sie znalazło u mnie w domu, nie było moje, nie było ludzi od których ynajmowałam mieszkanie, ot "przyszło"samo. Postawiłam sie na nogi. Walczyliśmy. Były lepsze i gorsze dni. Znam wszytkie zakamarki szpitala wojskowego na Szaserów. Żeby tam dotrzeć przemierzałam pół Warszawy. Pamiętam jak po wszczepieniu przeciwciał z krwi brata odrosły mu czarne włosy... A później coś się zmieniło. Nie uczestniczyłam już w walce. Dostałam nową rolę - słuchać. Słuchać o bólu o śmierci. Tego nie można powiedzieć mamie bo jest zbyt wrażliwa, ojcu też nie bo on musi być twardy, bratu nie bo on tyle poswięcił (krew), drugiemu bratu nie bo to jeszcze dziecko... tylko mi. Mineło dużo czasu i coś się we mnie skończyło. Nie mogłam już tego słuchać. Nie mogłam juz udźwignąć. Musiałam odejść, złapać dystans, żeby nie zwariować. Nie zdążyłam wrócić.
Po pogrzebie bałam sie chodzić do Kościoła, miałam wrażenie, że sie na mnie zawali, za wszytko to co złego zrobiłam. Nikt mi nigdy nie powiedział tego w twarz, ale za plecami słyszałam nie raz "jak ona mogła..."
Trafiłam "przypadkiem starannie przygotowanym" (w które wierzę bardziej chyba jeszcze niż ks. Twardowski) na rekolekcje do Jezuitów. na pierwszej rozmowie z opiekunem, po moim godzinnym milczeniu usłyszałam "jesteś dobrym człowiekiem". Wróciłam do domu - ryczałam dwa dni. Jak On mógł mi to powiedzieć, przecież nie jestem!! Na którymś z kolejnych spotkań po serii zdarzeń przedziwnych, których opisywać nie będę, mimo, że są cegłami z których mnie zbudowano od nowa, spytałam "mojego" jezuitę: "czemu ludzie przychodzą do mnie i opowiadają mi całe swoje życie, nie znam ich czemu ciągle ktoś mi opowiada swoje zycie, czy ja mam na czole napisane chcę Cię wysłuchać?" odpowiedź była krótka "TAK". Nigdy później nie spotkałam już "mojego" Jezuity.
Ludzie są nam dani raz i tylko na jakiś czas, nigdy na zawsze. "Śpieszmy się kochać ludzi..."
możecie rzucać we mnie kamieniami, nauczyłam się już zyć od nowa i już się lubię... nawet bardzo się lubię
Lenka - masz z córką miejsce w moim sercu, będę was wspierać modlitwą.
Jestes wspaniala osoba, a nie zla i ciesze sie, ze teraz to wiesz....wiem jak ciezko jest byc przy chorej na raka osobie, ktora wiecznie potrzebuje opieki...ja staralam sie jej nigdy nie naduzywac....na kazda chemie jezdzilam zawsze sama...samochodem...na powrot mialam wyliczony czas 40 min. bo po tym czasie zaczynaly dzialac wszystkie skutki uboczne, wymioty, zawroty glowy i bol, problemy z widzeniem...pielegniarki dawaly mi wiec worki na wymioty, gdybym musiala wymiotowac za kierownica...wiem, jestem twardzielka...i to mi duzo pomoglo...silny charakter duzo daje...apeluje do wszystkich nigdy sie nie poddawajcie...walka do samego konca...
maz przynosil mi miske w nocy do zygania, do zygania... bo wymiotowaniem tego nie mozna nazwac, nawet po 20 razy na dobe...uratowal nas tez jego charakter, "beztroski" dziecinny charakter, wieczny Piotrus Pan...do szpitala przynosil szachy i karty, i do dzisiaj wspominamy jak padalismy ze smiechu przed lustrem robiac niesamowite miny do mojej lysiny....kilka dni temu rozmawialismy na ten temat ze znajomymi...jak on strasznie przezyl to, jak zobaczyl na poduszce rano wszystkie moje martwe wlosy..potem golilam sie do lysa, "bardzo ladnie bylo ci w lysinie" powiedzial...na kontrole i badania chodze sama, relaksuje sie do maxa...zadko rozmawiamy o chorobie...prawie nigdy, a jesli juz to zartujac...zlego szlak nie trafi...sam cie musze dobic, bo zdrowiejesz...lub: mam juz kopac grob dla ciebie czy jescze nie?- po badaniach...
zbyt opiekuncza rodzina czy znajomi nie maja dobrego wplywu na chorego, gdyz robia z niego jeszcze bardziej chorego niz jest...a pozniej najczescie sami sie rozchorowuja...dobry umiar! jak we wszystkim
RAK... i co dalej???? ŻYCIE kochana - obie - z tego co piszesz- jesteście dzielne!!!!!!!!!!!!!!!! Będzie dobrze ja to wiem- zawsze wiem - nie wiem skąd ale tak jest.
W moim środowisku sporo osób ma raka - okropność , nie wiadomo skąd się bierze i dotyka po kolei moich znajomych, przyjaciół, sąsiadów, współpracowników. Pracuję w medycynie więc spotykam się z tym co dnia i wiem co to znaczy - dla chorego i jego bliskich.
Wspieram Was myślami i wiem, że jesteście już blisko całkowitego wyzdrowienia.TAK BĘDZIE o ile już nie jest:) pozdrawiam
Witaj, pieknie to opisalas i serdecznie Cie pozdrawiam...ja tu rozglosnilam temat raka, mea culpa.....choruje juz od siedmiu lat, i uwazam, ze powinno sie o tym mowic... do niedawna to byl prawie wstyd, cos w stylu kary, zsylki itp. nie chcemy wspolczucia, bo ono zwala z nog, ale potrzebujemy wsparcia, obecnosci, podpory....ja osobiscie mam potrzebe "powiadomienia" gdyz wtedy jestesmy lepiej rozumiani, nasze postepowanie, nasze decyzje, poglady itd...jesli udalo sie nam zyc/przezyc z rakiem, to jest to jakby "dar" osobiscie ja czuje sie bogatsza, moje zycie ma wiekszy sens, glebszy...czy nie czujesz tego tak? to tak jakby narodzic sie po raz drugi....
pewnie, ze do tego tez sie dorasta...jesli choroba na to pozwoli i da nam czas, zeby dojrzec, zeby sie wzbogacic...
nic w zyciu nie jest pewne...strach czy choroba wroci? pewnie ze jest. 7 lat temu po pierwszej operacji i 6 cyklach chemii myslalam, ze na tym koniec, zamkniety etap i bede zdrowa i beztroska...po roku przerzuty, po dwoch nastepne...operacje, jedna za druga, nastepne chemie, naswietlania, eksperymenty...operacje, chemie....
przestalam planowac, przestalam miec nadzieje, przestalam sie zastanawiac...zaczelam zyc dniem dzisiejszym, kazda chwila, chwila bez bolu to piekna chwila! dzisiaj mysle, ze z rakiem jestem szczesliwsza niz przed...dziekuje Bogu, ze zyje az 7 lat! ze pracuje, ze mam meza, przyjaciol, chodze na basen, plywam, maluje obrazy....teraz jestem pol roku bez chemii...coz za piekny czas!
Staraj sie cieszyc zyciem i coreczka, dawaj jej, im , wam jak najwiecej szczescia, robcie badania, kontrole, ale nie robcie z nich tragedii, podchodzcie do tego z pokojem w duszy a wszystko bedzie lzejsze, tak jak piszesz teraz jestes silniejsza, bo jestes...i badz tez pogodna, Twoja corka nie chce Cie widziec zmartwionej...
U Ciebie choroba zawitala na swieta Bozego Narodzenia, u mnie na moje wesele...wiem co to znaczy udawac, ze sie cieszy, kiedy masz taki bol w sercu...chcesz wszystkich ochronic przed tym zalem... jeszcze jedno tylko chcialabym Ci powiedziec...dbaj o siebie...nie zapominaj o wlasnym zdrowiu, Ty tez masz byc zdrowa dla swojej corki! Sciskam mocno, zycze szczescia i zdrowia!
Cieszę się, że się odezwałaś. Nie pamiętam gdzie trafiłam na Twoją wypowiedź, ale myślę, że to nie jest wina, tylko potrzeba. Życie faktycznie ma głębszy sens, człowiek nawet myjąc zęby, robiąc zakupy czy oglądając telewizję - wie, że żyje pełną piersią ! Wiele osób siedząc nic sobie z tego nie robi, ja potrafię siedzieć i cieszyć się, że właśnie nic mnie nie boli, że jest dobrze tak, jak jest, w tym momencie jestem szczęśliwa i zapamiętuję takie chwile. Nigdy nie wiadomo co nas w życiu czeka, nikt nie przewidzi przyszłości, ile czasu nam zostało. Życie jest za krótkie, żeby katować się dietami, planować wczasy za dwa lata czy płakać nad rozlanym mlekiem...trzeba brać ja za rogi, bo to jedyne co możemy zrobić z własnym życiem ! Pozdrawiam bardzo gorąco i życzę dużo zdrowia i siły.
Dziękuję wszystkim za ciepłe słowa...Kiedyś nie lubiłam ich słuchać, bo byłam zła, że nie działają. Nic nie dają, nie pomagają, nie zmieniają... chwilę są i ulatują, a ja dalej sama na placu boju. Ale nabrałam już pewnego "dystansu", wiem, że jest dobrze, ale równocześnie wiem, że może być gorzej. Kiedy moja córka zachorowała, rzuciłam nową pracę w wydawnictwie kartograficznym i skupiłam się na wycieczkach po szpitalach. Na onkologii dziecięcej okazało się bowiem, że tatuś nie może zostać z dzieckiem, tylko mama, więc mąż dzielnie sam pracował na 4-osobowa rodzinę, a ja dźwigałam 25 kg. (obolałego i prawie bezwładnego dziecka) na toaletę, do mycia, do jedzenia itp., bo kiedy jest rodzic, to pielęgniarki ograniczają się do podawania leków,chemii i zastrzyków. Kiedy starsza usnęła, jechałam 30 km. z Katowic do domu ugotować szybko obiad i odebrać z przedszkola młodszą córkę (3,5 lat) i nazad do szpitala. Wtedy potrafiłam być wściekła na córkę, dlaczego ona (?), miałam do niej żal, że jest chora ! Potem byłam wściekła na siebie za takie myśli. Bo ona była długo nieświadoma tego, na co choruje i było jej z tym dobrze, cieszyła się z prezentów, które dostawała "na pocieszenie", a które dla niej były dodatkowym bonusem, tylko my patrzyliśmy na to inaczej. Starszą trochę rozpieściłam, pewnie w ramach rekompensaty za straty moralne, ale najważniejsze, że było lepiej. Ale nie długo.po roku, stojąc na skrzyżowaniu, wjechał w nas samochód, dzieciom nic się nie stało( tylko ominął je Mikołaj bo to było 5 grudnia), ale ja spędziłam 3 tygodnie w szpitalu, miałam wstrząśnięty rdzeń kręgowy i niedowład w rękach. Po długiej rehabilitacji doszłam do siebie i... najechał na nas tir na autostradzie....Mąż i starsza córka wyszli (o dziwo) prawie bez szwanku, ja cały przód auta miałam na kolanach, a młodsza uszkodzony kręgosłup. Miała przesunięcie między 2 a 3 kręgiem o 2 mm., kręgosłup był nadal niestabilny i doszło do 4 mm. Mała śmiała się z nami, gdy mówiliśmy, że będzie się świecić po 5-ciu tomografach, 2 rezonansach i niezliczonych zdjęciach rtg. Była równie dzielna, jak wcześniej jej siostra. Ja przeszłam już dwie operacje, pół roku na wózku inwalidzkim i kilkanaście miesięcy o kulach. Nadal nie pracuję, bo...nie mam czasu. W terenie najlepiej orientuję się po szpitalach, przychodniach i ośrodkach rehabilitacyjnych :-) Bo to tylko część moich losów...
I co muszę dodać na koniec...Poznałam ludzi, którym ja współczułam, którzy mieli jeszcze trudniej i aż głupio mi było ich pocieszać, bo co ja mogę wiedzieć o prawdziwym nieszczęściu !!! Mam kochającego i wspierającego mnie męża, dzielne dzieci, dobrych przyjaciół i rodzinę. Czego chcieć więcej...
Wśród tych zdarzeń o których wspomiałam wcześniej, tych które zbudowały mnie od nowa, było 7 wypadków z mniejszym lub większym udziałem samochodu. Nigdy nie stało mi się nic "poważnego", ale pamiętam jak po "potrąceniu na pasach" wróciłam do domu moja współlokatorka powiedziała "nie wydaje Ci się, że Ktoś Ci chce powiedzieć - ciesz się, że żyjesz"...
A w ogóle można się przygotować na śmierć...swoją czy kogoś bliskiego ? Często o tym myślałam, co będzie jak nadejdzie najgorsze...Ile czasu da mi choroba córki na oswojenie się z tą myślą ? Jest to w ogóle możliwe !? Ale ma się jakąś świadomość, że coś takiego może nastąpić, a gdy śmierć przychodzi nagle...nie jesteśmy kompletnie gotowi. Jak jest lepiej...nijak...zawsze jest źle !
Nigdy nie bedziesz gotowa na smierc.Ani swoja, ani niczyją.Ja do dziś umieram z zalu(i Bog mi swiadkiem-rycze, jak to piszę)bo uparłam sie kiedys, że bede z mamą do końca, no bo kto miałby być?Czuwałam dniami nocami.a bylo tuż tuż. Wyszłam na chwilke do sklepu i...to się stało.Całe szczescie przyjechała do pomocy moja daleka kuzynka.Ona była.Ja pewnie darłabym się, reanimowała.nie pozwoliłabym mamie umrzec spokojnie. Ona wzięła za reke i.odprowadzila spokojnie na tamta stronę. Podobno(tak mi mówili lekarze i pielęgniarki)nie wolno przerywać naturalnej smierci człowieka.To tylko męka.Ja nie potrafiłabym.Wyszłam na chwilę.I to mnie i mamusie uratowało od męki.Potem o mało nie zwariowałam z zalu, a teraz już mysle o tym rozsądnie i pogodnie.Po prostu czasem to los nas prowadzi.
Nie wyobrażam sobie śmierci moich rodziców, dzieci czy męża. Pomimo że otarliśmy się o nią już kilka razy i często nawet chcę o niej myśleć, żeby wiedzieć, że jest nieunikniona, że i tak nadejdzie, to nie potrafię sobie tego wyobrazić. Boję się i chciałabym odejść pierwsza, żeby uniknąć żegnania najbliższych, ale wiem, że tak też nie można...
Potem ja sama odprowadzałam kilka innych osób.wiedzialam już, jak to trzeba robic. Byli bliscy, ale nie tak, jak matka.Tego się nigdzie nie uczy. A smierć, jakby to okrutnie nie zabrzmiało, jest naturalna cżęscią zycia.Każdy z nas jej kiedyś dotknie i na koniec doświadczy.Po tym wszystkim zapisalam się do tzw duszpasterstwa dobrej smierci.To szereg ludzi modlących się w wyznaczonych godzinach o dobrą smierć innych.I możecie się tu teraz ze mnie smiać , czy kpić.Ja wiemWIEM(!!!), ze to wazne.
Wiesz Lenko, nie chce tu opisywac,co przeżywałam i jak się zachowywałam po smierci najbliższych, dosc, że przyjaciólki z pracy i nie tylko- dyżurowały przy mnie.Ale, tak, jak pisałam wcześniej ten ból niestety nigdy nie mija, ale zmienia się i przycicha.Teraz dał mi impuls do dawania czegoś innymSama doświadczyłam wtedy ogromnej pomocy.Baaardzo ci współczuję.
Na koniec powiem wam, że znam mnóstwo ludzi, którzy z tą choroba wygrali, albo wygrali wiele lat życia.Warto walczyć.Moim bliskim sie nie udało, ale mnie tak.Te przeżycia nauczyły mnie wiele i otworzyły moje serce na innych.W sensie teologicznym i filozoficznym choroba nie jest karą.Jest przystankiem, który daje nam szanse zmienic swoje życie.Dla wierzących to taki...Boży list! Ktoś mi kiedyś powiedział, ze p Bóg nie moze do nas przemawiać bezpośrednio, to wysyla do nas listy.To sa zdarzenia i ludzie, których spotykamy na swojej drodze.dlatego trzeba uwaznie słuchać i patrzeć i...uczyc się.
Madre sa te Twoje slowa....tak masz racje...to sa listy... to sa takie szanse dla nas...trzeba tylko je umiec czytac...a i osoby ktore nas otaczaja, tez moim zdaniem to nie sa przypadki...
Mialam taka sytuacje...tyle tylko, ze to ja bylam ta osoba odprowadzajaca...i chyba ktos mnie z gory kierowal, bo wstapily we mnie niesamowite sily i pogoda ducha...opiekowalam sie przez kilka lat obloznie chora osoba, niewstajaca z lozka od 5 lat, z odlezynami na calym ciele, niesamowicie cierpiaca...bylam przy niej przez 5 godzin dziennie, przemywalam jej rany, mylam ja, karmilam i podawalam leki. Mieszkala z synem i synowa. W soboty nie przychodzilam, ale wyjatkowo w ta sobote przyszlam...weszlam i jak zwykle przywitalam sie..Irena miala niesamowite poczucie humoru i sile...ale od jakiegos czasu pragnela juz smierci, gdyz bol byl nieznosny...tego ranka jak tylko ja zobaczylam wydala mi sie inna...powiedziala do mnie "snil mi sie papiez...przyszedl do mnie i stanal tu w drzwiach" potem spytala o owoce...jakie sa owoce? powiedzialam jablka..."a czy sa smaczne?" tak smaczne...potem poszlam do syna i powiedzialam mu, ze mama do jutra nie dozyje...spojrzal na mnie zdziwiony i powiedzial, ze juz dwa lata umiera..nie wiem czemu, ale byla inna...miala juz smierc na twarzy...synowa wyslalm po ksiedza i po sukienke do trumny, gdyz nie miala przygotowanej...w miedzyczasie rozmawialam z Irena, a ona coraz bardziej gasla...zmarla w godzine...pogotowie stwierdzilo zgon...pozegnalismy sie wszyscy..po prostu odeszla...sama zajelam sie myciem zwlok i ubieraniem...ostatnie bezbolesne obmycie ran....
Na temat odchodzenia. We wrześniu zmarła ciocia mojego męża (bratowa teściowej). Lat trochę liczyła, zdrowa całkiem nie była, ale na tamten świat się nie wybierała. Teściowie i ich bratanek z żoną byli akurat tam przejazdem (wracali ze Lwowa). Rano opowiadała, ze śnił jej się jej zmarły mąż, że powiedział, że już za długo są osobno. To była niedziela, jeszcze miała isć ze wszystkimi do kościoła... Stwierdziła, że chyba jednak nie da rady, że zostanie w domu. Włączyli jej telewizor, jeszcze chwilę rozmawiała...I odeszła - tak po prostu...
Myslalam i o tym....i mam nadzieje, ze bede chciala umrzec...sa momenty kiedy smierc jest najlepszym wyjsciem....ja tak mysle...i poza tym...wiara, i ze to miejsce tutaj to wcale nie jest to najlepsze i docelowe...
Aniu, nie myśl tak.Życie to najpiekniejszy dar, który nam sie zdarzył.Trzeba go przeżyć do końca, bo więcej nkt go nie dostanie. a cierpienie można ofiarować za kogoś.Wtedy ma sens.
Chyba mnie nie zrozumialas....mialam na mysli to, ze bedzie, ze przyjdzie taki moment cierpienia, ze smierc bedzie wybawieniem, o to mi chodzilo... o to ze mam nadzieje, ze przyjdzie w momencie, kiedy moje zycie sie wypali, i bede na to przygotowana...nie wiem czy teraz mnie lepiej zrozumialas...na razie bardzo ciesze sie zyciem :)
Anno....mam nadzieję,że taki moment nie nadejdzie. To chyba siedzi w naszej psychice. Kiedy mojemu mężowi powiedziano,że rezygnują z jego leczenia bo nie ma co leczyć zrezygnował z walki.Od tego momentu choroba nabrała niesamowitego tempa.Zmienione komórki zaczęły się przerzucać po całym organiźmie. Mimo,że początkowe rozpoznanie jasno wskazało,że nie ma mowy o przerzutach. Oczywiście, zawsze może przyjśc moment kiedy modlimy się o wybawienie, śmierć jest ulgą. Ale póki będzie w Tobie radość życia, na pewno o cierpieniu aż takim nie może być mowy. Za co trzymam kciuki :)
Aniu, byłam swiadkiem smierci moich rodziców, wujostwa i niech p. Bóg mi wybaczy- ja modliłam sie o szybką smierc. Oni postrzegali to inaczej. Do ostatniej chwili, znając zagrożenie, chcieli żyć.A wmomencie smierci odchodzili pogodni i pełni nadziej.Chaciałabym mieć takie podejście do zycia i smierci. Pogodne, godne i pełne nadziei. Ojciec już nie m ógł mówić... to wziął mnie za rekę i pocałował. U nas w rodzinie tylko w najważniejszych momentach czyniło się ten gest. Ja go pocałowałam. Ojciec usmiechnął sie do mnie i ..odszedł.Z usmiechem.I z modlitwą. Wiem, że jest mu tam dobrze. Był dobrym człowiekiem.To i ja się nie boję.Wróce do nich. A;bo w najgorszym razie będzie koniec, ale wtedy nie bede miała świadomości tego końca. Dopókijednak budzimy sie i jest dobrze- cieszmy się życiem, okazujmy ludziom serce.Przynajmniej bedą nas dobrze wspominać. A nadzieja zawsze jest. Wiem, że nawet w najgorszej chorobie ludzie mają iskrę życia.Chca zyć i to jest nasza siła. Znam ludzi, którzy z rakiem zyli kilkadziesiąt lat.Wbrew pozorom siła życia jest olbrzymia.Trzeba walczyć o zdrowie do końca, a jesli już los zdecyduje inaczej, to odejsc w spokoju.
Przepraszam, że się nie odzywałam, ale pojechaliśmy na weekend z dziewczynkami w góry, żeby się zrelaksować i naładować baterie....Lało cały czas, było zimno i pochmurno, nie dało się nawet nosa wystawić za taras. Wszyscy rozdrażnieni, humorzaści i jedynie słodkie ciasto poprawiało nam nastrój, ale po powrocie przeczytałam znowu ten wątek i stwierdziłam, że było BARDZO FAJNIE !!!
Dzięki portalowi nasza klasa nawiązałam kontakt z rodzina mojego taty. dowiedziałam się, że mojej babci siostry mąż miał raka nerki. Musieli mu usunąć. Nie wiem kiedy to było a tydzień temu jego syn poinformował mnie,że jego ojciec ma przerzuty na wątrobę i węzły chłonne. Napisał mi, że jest umierający. Byłam w szoku choć nigdy osobiście go nie widziałam. Dopiero za kilka dni zaczęłam myśleć, że może nie jest aż tak źle. Okazało się, ze na razie go nie boli. Poszukałam w internecie o diecie wątrobowej bo uznałam, że powinien teraz o wątrobę dbać i przesłałam link do strony z produktami dozwolonymi i zakazanymi. Udzieliłam jeszcze kilka praktycznych wskazówek. Wujek jest mi bardzo wdzięczy, że tak mocno zainteresowałam się jego ojcem. Bardziej niż jego rodzeństwo.
Bo czasem nie trzeba wiele, żeby ktoś mógł poczuć, że nie jest całkiem sam. Nie jest nawet konieczna czyjaś obecność, ale świadomość, że ktoś życzliwy o nas myśli i pamięta. Rodzina natomiast często ma obawy, że jak się zainteresują chorym, to już będą musieli pomagać przy nim albo wspierać krewnych finansowo..., a to już okazuje się problemem...! Więc wybierają znieczulicę :-(
Strach pewnie też..., ale jednak ktoś go musi przezwyciężyć, albo zostawić chorą osobę samą sobie. A kiedy już ktoś podejmie się opieki, to reszta czuje się jakby zwolniona z obowiązku pomocy ( czasem nawet najbliższej rodzinie ), bo już ktoś przy chorym jest.
Przeżyłam tą potworną chorobę u mojej mamy. Chociaż to trudno powiedzieć, że przeżyłam. Bo tego nie da sie zapomnieć, nie myśleć, nie powracać w snach. Mama zmarła pół roku temu, ale ja do dziś nie mogę sie otrząsnąć. Strach zostaje, o swoja rodzinę, siebei, przyjaciół. Nie chciałabym żebym musiała przechodzić przez to jeszcze raz. Mama chorowała kilkanaście miesięcy od zdiagnozowania, z każym miesiącem było coraz gorzej, ostatnie osiem tygodni to była już jak agonia, ale nie można sie przygotować do czyjejś smierci. Lekarze od początku nie dawali żadnej nadziei, twierdzili że i tak długo zyje z nowotworem tak bardzo rozsianym. Ale w takich sytuacjach człowiek zawsze trzyma sie tej iskierki, iskierki nadziei, gdzieś tam w głowie ma światełko, że medycyna nie zna wszystkiego, że zdarza sie cud. I tego cudu właśnie życzę wszystkim którzy z ta paskudną choroba sie zetknęli.
Wydaje mi się,że to nie strach, tylko odraza przed nieporadnością. Siostra mojego nieżyjącego męża odwiedzała nas dopóki był sprawny ( jej mąż miał chłonniaka więc wiedziała czym jest choroba nowotworowa. Po wycięciu zmienionych komórek jest od lat ok). Kiedy był juz osobą którą trzeba było obsłużyć w pełni tego słowa znaczeniu "zniknęła". Zresztą w swojej pracy widzę,że osoby schorowane i nieporadne usuwane są na margines.
Bardzo Wam współczuję. Sama chciałam zachorować na cukrzycę, gdy zachorował mój syn. A on mi wtedy powiedział, mamuś są gorsze choroby. Tylko tak gniecie coś w środku... Bądźcie silne.
Bea, pewnie masz rację. Ale nie można mierzyć wszystkich ludzi jedna miarką. Spedziłam u mamy w hospicjum wiele dni i nocy, lezała tam pół roku, przy mnie umierało wiele osób. I nie trafiłam na osobe, przy której nie byłoby kogos bliskiego. A najgorsza jest bezsilność. I czekanie.
Nie mierzę. Mój mąz umierał w domu, na te ostatnie chwile (był tylko 12 godzin - pod opieka Hospicjum jakieś 3 miesiące) trafił do hospicjum, kiedy lekarka niemal zterrorozowana przyszła do niego z wizytą. Chwyciła się za głowę jak zobaczyła w jakim jest stanie i,że jestem sama z dziećmi bez lekarskiej pomocy.O tym własnie mówię. On nie został sam, byłam ja i dzieci, 24 godziny na dobę. Ale postaw się w sytuacji kiedy to TY zostajesz sama z bezsilnością i właśnie czekaniem, a Ci którzy do tej pory deklarowali przywiązanie odwracają sie plecami.
Ja bliskich nie oddalam do zadnego hospicjum. Jest tzw hospicjum domowe Caritasu-przepisałam do nich.Wzielam urlop.Pomogły mi dalekie kuzynki. Przyjechały natychmiast, jak sie dowiedziały.Przychodziły koleżanki. Dałyśmy sobie radę. Z Caritasu codziennie, nawet kilka razy dziennie przyjeżdżały pielęgniarki, lekarka.Wszystkie zabiegi robiłam sama, bo umiem(miałam tzw wojsko na studiach).Czasem noc dzieliłam na 17 krótkich snów.Spałam na karimacie przy łózku mamy.Każdy jęk, każde slowo pamiętam. I czerpię z nich teraz siłę!Gdybym mogła wtedy choć o chwilę przedłużyć jej życie- przegryzłabym jej gardło(tak, tak)-tak czasem należy dla udrożnienia -tracheotomii.Niestety w czasie smierci wyszłam na 5 minut. I wtedy moja kuzynka wzięła mame za reke i modląc sie-przy gromnicy- spokojnie odprowadziła na tamtą stronę.Wyszłam o 6 rano po chleb. Teraz Bogu dziekuje, że tak się stało.Przedłużyłabym tylko agonię. Potem miesiąc nie wychodziłam z domu.Zgłupialam z rozpaczy. Ale teraz patrzę na to z pogodą ducha. Ktoś prowadził nas, pozwolił odejść, pogodzić się. Ktoś to powiedzial, nie pamiętam kto...; "...jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna..."
Łatwo Ci mówić, jeżeli masz chora osobe blisko. Moja mama mieszkała 850 km ode mnie. Gdy została sparaliżowana poprzez guz mózgu, to wówczas została zawieziona do hospicjum. Meszkała sama, przychodził do niej lekarz i pielęgniarka z hospicjum domowego, ja jeździłam przez 10 miesięcy do niej co miesiąc. I jak w październiku znalazła się w hospicjum to ja juz byłam praktycznie bez urlopu. Lekarze nie zgodzili sie na przetransportowanie mamy do mnie, jej stan na to nie pozwalał, a zresztą mama i tak nie chciała. Wiedziała że umrze, urodziła się tam i chciała tam umrzeć. A ja wtedy w każdy piątek jechałam całą noc, sobotę i niedzielę byłam z mamą, w nocy wracałam i prosto z pociągu do pracy. Wierz mi, byłam straszliwie wymęczona, wyczerpana i psychicznie i fizycznie. I tylko ktoś kto tego nie przezyje nie jest w stanie zrozumieć co to znaczy. Bezsilność, lęk i zwyczajne ludzkie zmęczenie podrózami, pobytem w hospicjum, patrzeniem na umierających ludzi. Nikomu nie życze podobnych przeżyć. Ale wszystko ma jakiś cel, teraz juz inaczej patrze na życie, na to co najkważniejsze. to uczy pokory. I chociaż nie moge twierdzić, że pokory mi brakowalo, bo zawsze szanowałam ludzi, liczyłam sie z innymi to jednak przewartościowanie było i tak. Pozdrawiam.
Przepraszam raczku, to nie tak.Wiem.Miałam niebywałe szczęście, ze mogłam wziać urlop, ze znalazły sie osoby bliskie, które mi pomogły, że mogłam świadomie odprowdzić bliskich na tamtą stronę.Jednak, jak napisałas, kto tego nie przeżyje-nie zrozumie. Lęku, zmęczenia, rozpaczy... Ale te wszystkie sytuacje ,choć tkwią we mnie bolesnymi wspomnieniami...obdarowały mnie innym spojrzeniem na życieStałam się innym człowiekiem.Dziwne, ale dały mi pogode ducha.Radośc z najmnieszych rzeczy, radosc zycia.Tak zwyczajnie po ludzku. Każdy przeżywa swoje tragedie, ale tylko głupcy nie uczą się, nie wyciągaja wniosków. Czasem wprost namacalnie czuję tych,którzy odeszli.Jakby stali obok mnie i mnie wspierali.Czuje jakąs taką mądrość i ciepło, które bije z tych tak traumatycznych wspomnień. A ta moja przemądra zakonnica w kancelarii powiedziała mi, kiedy weszłam tam czarna z rozpaczy... matka po smierci jest bliżej. I miała rację!
Ja zostałam sama. I własnie o tym pisałam, kiedy okazało się,że nie jest w stanie chodzić o własnych siłach,że trzeba było być z nim 24 h na dobę,że co 4 godziny trzeba było podawać morfinę, myć, usiłować nakarmić, wybłagać wypicie łyka wody, zostałam sama. Urlop wybrany, bezpłatnego wziąść nie można, opieki nie mozna bo się nie należała.Wzięli go do hospicjum , bo znalazł się tam z winy lekceważenia moich próśb i zgłoszeń o jego stanie.Pielegniarka nie mogła siedziec przy nim w domu i zmieniać kroplówki, lekarz był mu potrzebny cały czas. Nie oceniaj nas. Czasem hospicjum nie jest pozbyciem się chorego, ale konieczność dla jego dobra.
Beo- nigdy nie smiałabym nikogo oceniać. wiem ile siły trzeba żeby podjąc decyzje w takich sytuacjach. Podkreślam-ja miałam szczęście.Mogłam wziąc urlop. Znaleźli się przyjaciele, kuzyni, którzy mi pomogli. Odtąd zawsze pomogę innym w podobnej sytuacji.Bo wiem, że czasem jest różnia. Nie zrozumie tych wszystkich aspektów nikt, kto tego nie przeżył. Chwała ludziom dobrej woli i wielkiego serca, którzy potrafią pomóc w trudnych sytuacjach. Kiedy umierała moja ostatnia ciotka(niedawno) byłam o krok od tej decyzji.Nie mogłam już wziąc urlopu, choć w pracy poszli mi na rękę(a to ciocia była) i mogłam objąć ją opieką.Wynajęłam też pana( 600zł), który 2 razy dziennie -rano i wieczorem) mył ją i wykonywał te wszystkie siłowe zabiegi).Potem byłam ja.Do tego była opieka z hospicjum domowego Caritas. Ale trzeźwo mysląc i widząc, że to już zbyt trudne(niech p.Bóg mi przebaczy) myslałam o hospicjum.I wtedy, bez ostrzeżenia ciocia nagle umarła. Miałam szczęście.Dałam radę.Sama. Teraz trochę dziwnie mi.Nie ma już nikogo z rodziny. Zostałam tylko ja. Teraz moja kolej. I powiem wam jedno- oddałabym wszystko za jeden dzień kontaktu i opieki nad: mamą, ojcem, wujem, czy ciocią.Ale ich już nie ma....
No widzisz, a nas hospicjum domowe nie objeło opieką.Powód? Leczony paliatywnie, sama pani moze podać leki (morfina) nie je? to efekt choroby...nie będzie jadł.Więc co mam patrzeć jak umiera z głodu i nie móc niec zrobić? Może kroplówkę? Pani jest lekarzem czy my? Takie rozmowy prowadziłam w hospicjum , dopóki nie zrobiłąm awantury i nie kazałam dac sobie na pismie zapewnienia,że mąż dożyje wizyty lekarskiej. Decyzją o zabraniu go była decyzją lekarza w odpowiedzi na jego straszny stan a i my byliśmy naprawde wykończeni bezsilnością wobec nieuniknionego i jakąś bezdusznością rodziny.
Mnie podpowiedziała kuzynka lek na apetyt.Nie pamiętam nazwy, jakoś na M.Bardzo drogi, ale w przypadku raka-za grosze. Lekarz bez gadania wypisał.To jakiś taki ultranowoczesny lek.Po podaniu jednej porcji mam obudziła mnie w nocy i zarządała rosołu, a jej go w środku nocy gotowałam.Do tego podawałam torekan dożylnie.Mam jadła do końca.Nie schudła wcale.Dokarmiałam ja również nutridrinkami. Niestety choroba postępowała i w końcu mam odeszła, ale bez dodatkowych cierpien.Oklepywałam nacierałam myłam codziennie zmieniałam pościel, zabawiałam i cieszyłam sie każdą godziną, choć łatwo nie było.Pomagała mi kuzynka i koleżanki z pracy.Nawet nocowały u mnie, żeby być w razie potrzeby w nocy(kierowniczka nawet zwalniała je na troche z pracy) do pomocy.Pomagali sąsiedzi i nawet moi chlopcy-wychowankowie. Nawet nie przypuszczałam, że mam takich dobrych ludzi wokół mnie.
PS. Dlatego zawsze bedę wspierać innych w potrzebie. Niech to dobro, którego wtedy doświadczyłam idzie w świat.Tego też ucze swoich łobuzów, żeby byli ludźmi!!!Nie uwierzysz, ale w tym wyświechtanym sloganie, że dobro wraca- jest PRAWDA!Doświadczyłam tego.
Trafiłaś na wyjątkowo wrednych ludzi w hospicjum. Tam przeważnie pracuja osoby, które sa niesamowicie zyczliwi nie tylko dla chorych, ale także dla rodzin. Praca w hospicjum to powołanie.
Dlatego przeżyłam szok, jak to słyszałam. Wiem,że tam, praca nie jest lekka ani przyjemna. Pracowałam z osobami niepełnosprawnymi( różne porażenia i paraliże), zawsze byliśmy do dyspozycji. Nigdy nie zdarzyło się,żebyśmy odmówili pomocy i opieki nawet nad najbadziej upośledzonymi i wymagającymi wzmożonej opieki higienicznej. Mój brat większość dzieciństwa spędził w szpitalu i ja każdy wolny czas byłam na oddziale dziecinnym wyręcząc pielęgniarki. Nigdy nie spotkałam się z takim traktowaniem. Kiedy juz leżał na oddziale , miałam okazję przyglądać się ich zachowaniu.Ale powiem Ci,że przyniosły mu cos lekkiego do jedzenia i poszły, a przecież on nie miał siły mówić, a co dopiero podnieść rękę.Dobrze,że wpadłam do domu tylko na chwilę dac dzieciom jeść i wróciłam do hospicjum. Ehhhhhh.Staram się zapomniec o tym.
Ale chyba ciężko zapomnieć...i myślę, że to się nie uda...ogrom cierpień może człowieka wzmocnić, ale równocześnie swoim ciężarem nie daje o sobie zapomnieć. Ale może to i dobrze..., ponieważ nie pozwala nam się znieczulić...i nadal musimy walczyć i pomagać....
Wczoraj zmarła na guza mózgu 6 letnia dziewczynka. Rok się męczyła. Miała operację i chemię. Jednak za późno wykryto chorobę. 2 lata temu zmarł jej 2 letni brat - zadusił się pestka z czereśni i nie dało się go uratować.
A mnie jest strasznie smutno... dzisiaj dowiedziałam się, że znajomy przegrał walkę. Rak mózgu. I to jakiś czas temu - bo w sierpniu. Widzieliśmy się w zeszłym roku w październiku (choroba objawiła się w czerwcu, pod wpływem bardzo silnych emocji stracił przytomność). Był pełen optymizmu. Miał być rak niezłośliwy, wyleczalny... Jeszcze w zeszłym roku planował kolejne wyprawy forteczne - mieli jechać do Norwegii. Patrząc na rozpierajacą go energię..eh...
Każda znas dżwiga swój bagaz i chyba dlatego jestesmy trochę przwrażliwione. A przecież sytuacja, okoliczności, środowisko każdej z nas jest i było inne. Trzymajmy sie razem i wspierajmy. Bo wtedy łatwiej. Pozdrawiam i życzę aby te trudne chwile nie byłay dla nas stracone, żeby wszystkich czegoś nauczyły.
Myślę, że miały rację dziewczyny twierdząc, że nikt nie zrozumie tych problemów, dopóki sam tego nie przeżyje. Sytuacje są bardzo różne i nasze decyzje również mają różne podłoże...czasami chyba nawet nie zależą tylko od nas. W czasie pierwszej operacji mojej córki czekałam prawie 4 godz. pod salą aż ją przywiozą, nie mogłam sobie miejsca znaleźć, nie odebrałam młodszej z przedszkola, nie pojechałam przygotować w domu obiadu..., a przecież ona i tak była później nieprzytomna. Drugą operację miała po niespełna czterech latach i już nie mogłam czekać...odprowadziłam ją na blok, ucałowałam i...pojechałam zrobić zakupy, po młodszą do szkoły, po męża do pracy i załatwić naprawę auta ( bo poprzedniego wieczoru utknęłam na autostradzie 150 km. od domu z urwanym tłumikiem i miałam aktualnie zastępczy samochód ). Działałam jak robot, na najwyższych obrotach, prawie bez snu i odpoczynku i jeszcze z uśmiechem na twarzy. Człowiek czasami sam nie wie ile jest w stanie udźwignąć i to, co wcześniej jemu samemu wydawało się niemożliwe, później okazuje się normą, a własne zachowania nas samych potrafią zaskakiwać...
Rak zabił moje marzenie o drugim dziecku. Gdy chodziłam w ciąży z Młodym wywalił mi guz pod kolanem. Oglądali lekarze (różni), stwierdzali, że ganglion, bo staw obciążony sra ta ta. Kilka miesięcy po porodzie wycieli....i co, i mięsak. Na szczęście skończyło się na 3 operacjach, bez chemii, ale ,, o drugim dziecku niech pani zapomni. Dobrze, że jest jedno i zdrowe". Wtedy byłam młoda, pogodziłam się, ale później- masakra. Chodziłam po ściananch, Najlepszy już nie wiedział co zrobić, bo ja tylko dziecko i dziecko. Powiedział- znajdź jednego lekarza, który powie, że możesz zaryzykować. Nie znalazłam...Młody jest jedynakiem, a ja czekam na wnuki (szczególnie jakby była dziewcynka, to będę ją w zębach nosić). Rak zabrał mi bardzo dużo, a dał inne podejście do życia (pierdoły mam w d...pie) i super stosunki z Najlepszym i rodzicami i strach- od którego nie uwolnię się nigdy (a przede wszystkim moi rodzice, nie mogę bezkarnie kichnąć, żeby nie było paniki). Mimo wszystko baaardzo optymistycznie- Izka
Czasem i niezłosliwe mięsniaki potrafią całkowicie zniszczyć narządy. Poza tym i te należy wycinac, bo z czasem, jak u mojej ciotki- złośliwieją. Kiedy byłam młodą dziewczyną zaliczyłam jednego. Rósł tak szybko(to jedna z cech mięsaka), że poddano mnie szybkiej operacji. Okazał się niezłośliwy, ale zniszczył, rozrastając się błyskawicznie i miażdżąc tkanki- wszystko wokoło.Prawdopodobnie miałam szczęście, bo kilka moich kuzynek z podobnych powodów zmarło. Teraz już wycina sie je laparoskopowo i bez sladów, więc nie ma się czego bać.Pobyt w szpitalu to doba.
Oczywiście, że jestem szczęściarą i nie rozpaczam nad przeszłością, ale temat dotyczył raka i różnych jego następstw, więc opisałam konsekwencje ,,mojego skorupiaka"- co dał, co zabrał, jak zmienił moje życie. Ps: mam syna, a na wnuki mam nadzieję, że jeszcze poczekam, bo Młody dopiero zaczął studia, co nie zmienia faktu, że szalenie mnie ucieszy ich przybycie na świat (póki co Młody twierdzi, że do 30-tki przy mamuni, bo mu dobrze- ciekawe, czemu Najlepszy go wyśmiał?). Pozdrawiam- Iza
To prawda co piszesz, ze nasze zachowania potrafia nas samych zaskakiwac....i z czasem, kiedy sytuacja sie zmienia na lepsze, kiedy sie uspokaja i wracamy do "normy" nam samym wydaje sie,ze to co robilismy bylo niemozliwe...a jednak
Śledziłam wcześniej ten wątek ze łzami w oczach a teraz sama zadaję sobie to pytanie.Zastanawiałam się -napisać czy nie,ale pomyślałam że podziękuję autorce za ten wątek,wiele słów przyjęłam do siebie i myślę że mi pomogą.Na razie jakoś się trzymam,czy będę tylko wystarczająco silna.Jutro dowiem sie jak bardzo jest źle.Nie mogę dalej pisać,pozdrawiam.
Krysta,kup sobie książki Tombaka ,,Uleczyć nieuleczalne" i ,,Droga do zdrowia" i do dzieła! Trzeba walczyć z draństwem,tam są konkretne sposoby.Nie jakieś znachorstwo.
Myślę, że będziesz silna - tak, jak wiele tu wypowiadających się osób. Cieszę się, że ten wątek i Ciebie mógł podnieść na duchu, chociaż nie należy do łatwych i przyjemnych..., ale takie jest życie... Trzymaj się dzielnie ( ale to łatwo napisać, a wiem, że trudniej zrobić ), ja też będę trzymać za Ciebie kciuki.
Krysta, wiem jak sie teraz czujesz...boisz sie...nie wiesz czy dasz sobie rade...co bedzie dalej....cokolwiek powiedza badania, badz dobrej mysli, nie zalamuj sie, bo wszystko moze sie zdarzyc. Skup sie na leczeniu, na terapii i nie zalamuj sie...zobaczysz, ze za jakis czas to beda tylko wspomnienia..glowa do gory!
Dziękuję Wam,na razie trzymam się,odpycham od siebie złe myśli.Anno Ty wiesz co czuję i dziękuję Ci,bo muszę powiedzieć że między innymi dzięki Twoim postom myślę pozytywnie.Wiem już że będę operowana (usunięcie jelita grubego),czekam tylko na wyniki his-pat wycinków.A co najważniejsze - po dzisiejszym usg jamy brzusznej mówię sobie,co tam stomia,ważne że nie ma przerzutów.Jeszcze jutro odbiorę wynik z rtg klatki piersiowej i mam nadzieję że też będzie w porządku. Wiem że muszę być dzielna i staram się,żeby tylko mi starczylo sił.Mimo wszystko gdzieś w środku siedzi coś co burzy te pozytywne myśli,ale na razie nie poddaję się.Proszę,podrzućcie trochę dobrych fluidów,wierzę w ich moc - tylu "żarłoczkom"już pomogły.Pozdrawiam.
Twoj strach przypomina mi bardzo moj sprzed 7 lat...widzisz juz minelo 7 lat, a sytuacja ktora naswietlil mi moj lekarz byla powazna...tak samo jak Ty teraz pamietam jak musialam szybko wykonac te straszne badania, ktore jakby okreslaja Twoja sytuacje i diagnoze...pluca, watroba, organy witalne...ogromny strach...pamietam, ze bolalo mnie wtedy wszystko, doslownie wszystko i bylam pewna, ze mam wszedzie raka....hi hi co potrafi zrobic strach...ale taka jest kolej rzeczy. To tak jak zolnierz, ktory idzie na wojne...wie, ze moze zginac, ale musi tam isc i walczyc, i musi byc odwazny. A im bardziej pozna swego wroga tym latwiej go pokona. Pogoda ducha mimo wszystko robi cuda, sprawia, ze szybciej goja sie rany, ze szybciej wracamy do sil. Dasz sobie rade mysla jestem z Toba, bedzie dobrze Trzymaj sie!
Krysta,ja jeszcze raz...odstaw całkowicie mięso i pij soki z marchwi,jabłek i surowych buraków-ilości są podane w książkach Tombaka(są np. na allegro).Szczegóły różnych takich terapii są podane u niego,u Gersona i innych.Żadne przerzuty już nie będą groźne.Nawet po operacji będziesz się czuć bezpiecznie.
Lucylla ma racje, moze nawet operacja nie bedzie potrzebna. Nikt nie czytal i stosowal kuracji Tombaka? Moze jest jeszcze ktos to stosowal te przepisy? Osobiscie stosowalam je tylko na oczyszczanie i wzmacnianie organizmu, skutki sa oszalamiajace, metody bardzo proste i wydaja sie niewiarygodne. Najlepiej jednak sie nie madrzyc tylko po prostu stosowac, a pozniej dyskutowac. Krysta bardzo serdecznie Cie pozdrawiam i dalaczam linka jednej z ksiazek Tombaka ( a moze tylko jej fragmentu). http://www.scribd.com/doc/18575036/Tombak-Michal-Jak-Zyc-Dlugo-i-Zdrowo , a i jeszcze link filmu wspomnianego przez Lucylle Gersona
Dziewczyny, proponuje przede wszystkim odtroznosc i rozwage w tych niekonwencjonalnych leczeniach...owszem, wspomaga system odpornosciowy, wiadomo zdrowe odzywianie, witaminy, odkwaszenie organizmu, to wszystko dobrze wplywa, ale niemoze zastapic ani operacji, ani prawdzonej chemio czy radioterapii. Apeluje o rozwage.
Twoja wypowiedź zmotywowała mnie by poszukać w internecie informacji na temat autora książek (Michał Tombak) do których przeczytania zachęca Lucylla. http://pl.wikipedia.org/wiki/Micha%C5%82_Tombak
reasumując, można zajrzeć do tych książek, poczytać, ale bez HURRRA! że znalazło się sposób wyleczenie z nowotworu, czy długowieczność. Moim zdaniem wszelkie tego typu poradnictwo należy zaliczyć do profilaktyki, a nie sposób na leczenie. Przecież zęby także myjemy przede wszystkim dla ich zdrowia, a i tak od czasu do czasu odwiedzamy stomatologa, bo dziurka, bo boli...
Nie wiem czy to jest odpowiednie miejsce na takie tematy, ale czytając różne wątki na forum, problem nowotworów się pojawia i nawet ktoś wspomniał, że to powinien być osobny temat.
Więc próbuję...
Do poruszenia tego problemu pchnęło mnie uczucie intymności w wypowiedziach na forum...Teraz nikt nie widzi, czy tylko kręci mi się łza w oku, czy ryczę na całego, a wypowiedź wygląda ( w miarę ) na logiczną i nikt nie musi czekać, aż dojdę do siebie.
Ja na raka nie chorowałam...ale chciałam...zamiast mojego dziecka.
Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba, kiedy trzy dni przed wigilią dowiedziałam się, że moja prawie 7 - letnia córcia musi być operowana. Przez trzy dni wieczorami kładłam dzieci spać, mąż otwierał wino albo robił drinki i ja piłam i ryczałam, aż nie usnęłam. Na święta jechaliśmy do moich rodziców, nic im nie powiedziałam, żeby nie psuć tych magicznych dni, ale ledwo wytrzymałam, kiedy moja córcia dostała pod choinkę od babci piękny szlafroczek ( w gwiazdki i księżyce ) w sam raz do szpitala.
Swoje siódme urodziny ( ma w styczniu ) spędziła w szpitalu, już po operacji. Byłam z nią cały czas na dziecięcej onkologii i nikomu nie życzę spędzenia tam chociaż jednej nocy. W nocy, płacz dzieci, brzmi całkiem inaczej jak w domu, w dzień, ich zabawy też są całkiem inne ( ich lalki mają złe wyniki, muszą leżeć i szukają dobrej żyły, żeby wkłuć kolejnego "motylka" ). Niektóre z naszych znajomych już nie żyją...
Moje dziecko było wtedy w pierwszej klasie, teraz jest już w szóstej. Drugą operację miała rok temu, we wrześniu. Teraz, po majowej serii sterydów, jest dobrze.
Ja już jestem inna..., ale jaka ? Co się zmieniło ? Chyba silniejsza..., ale czy na pewno... I co w takich sytuacjach pomaga ?
Ja nie lubiłam pytań znajomych o jej zdrowie. Co miałam powiedzieć, że w porządku, czy opowiadać po kolei co teraz przechodzimy. Wolałam pytania o jej samopoczucie, były łatwiejsze, tym bardziej, że ona znosiła to dzielnie i o tym mogłam mówić.
Chociaż poznałam ludzi, którym opowiadanie szczegółowo o swoich problemach pomagało.
A jak jest lepiej...?
Lenko,w tej chwili nic innego nie moge napisac:(( tylko jedno,sciskam cie bardzo ,bardzo mocno i twoja coreczke.
Mnie normalnie sciska w gardle, i nie moge nic sensownego napisac.
Przytulam mocnooooooooo.
Witaj Lenka.
Co pomaga? Jak jest lepiej? Chyba kazdy indywidualnie musi znalezc swoj sposob na zycie i smierc. Czas i rozmowa to moje lekarstwa. Chociaz ja mam latwiej od Ciebie, to ja jestem chora, nie moje dziecko. Wierze w Twoje niespozyte sily jako matka. Wierze w optymizm i pogode ducha. To one pozwalaja kazdego dnia podejmowac walke na nowo. Serdecznie sciskam. Elzbieta
Serdecznie ci współczuję i mocno ściskam. Wiem co to znaczy, bo moja przyjaciólka choruje na raka.
Oglądałam kiedys program, o ludziach ktorzy wyleczyli się z tej choroby -sami opowiadali o walce i podkreslali ze trzeba mocno wierzyc że uda się z tego wyjśc. Pozdrawiam
Lenka,współczuję i trzymam za córcię kciuki.Wiem,że to nie koniec Twojej walki.Polecam Ci książki Tombaka, nauczysz się żywić prawidłowo,zobacz w necie film,,Cud terapii Gersona". Ja sama jestem przykładem,że można zaufać jego wskazówkom,po terapii pewnym specyfikiem,zniknął guz lity(tak wyszło z usg) na macicy.Lekarz sam się zastanawiał, co się stało.Markery są dobre.
Osobiście wolę nikomu nie mówić co mi lub komuś z moich bliskich dolega. Nie cierpię współczucia, które ktoś mi okazuje. To mnie jakby osłabia, rozmiękcza. Wolę być twarda, nie myśleć o problemie i wmawiać sobie, że wszystko będzie dobrze. Innej opcji nie przyjmuję do wiadomości. Grunt to pozytywne myślenie, a siła sugestii czyni cuda. Wiem, że niektórzy taką postawę mylą z bezdusznością, ale tak nie jest. To jest po prostu taki mój pancerz ochronny.
Moja mama choruje na raka od 15-tu lat. Jest po kilku operacjach. Kiedyś dopadło Ją grypsko. Wezwałam lekarkę do domu. Przepisała jakieś leki i gdy ją odprowadzałam, to mówi mi takim specyficznym tonem patrząc mi badawczo w oczy: obawiam się, że to kolejny przerzut.." (i tu znacząco zawiesiła głos). Nic jej nie odpowiedziałam, tylko pomyślałam sobie: co za głupie babsko ... "onkolożka" od siedmiu boleści, trochę kaszlu, trochę kataru i już nawrót choroby!
Mamie powiedziałam, coś zupełnie innego, a mianowicie, że lekarka wykluczyła nawrót choroby. Mama wyzdrowiała raz dwa. Poszła do ośrodka zdrowia po skierowanie na badania, a tam lekarka do Niej wypaliła (przy pełnej poczekalni pacjentów): Pani X!! Pani wyzdrowiała!! a myśmy myślały, że to już pani koniec!! nawet córce to powiedziałam, ale ona wogóle się tym nie przejęła! Aż się popłakałyśmy w ośrodku!!
No i musiałam się w domu potem tłumaczyć, ale i tak uważam, że zrobiłam dobrze.
Dlatego jeśli mogę Ci coś zasugerować, to myśl pozytywnie! Musi być dobrze! Innej opcji nie ma! Powodzenia!!
Ja nie wiem, co powiedzieć, ale koniecznie chcę Cię wesprzeć, chociaż duchowo. Ryczę teraz jak bawół, bo serce mi ścisnęło. Gratuluje Ci siły. Życzę córeczce pokonania tego cholerstwa, będę się za nią modlić. A swoja droga, jak to jest możliwe, że ludzkość wymysliła tyle róznych rzeczy (często niepotrzebnych), a nie potrafi wynaleźć lekarstwa na raka?!
Ja mam ogromne doświadczenia w tym względzie(i rodzinne i swoje).Sama jestem silna, ale kiedy dotknęło to moich najbliższych, którzy przegrali tę walkę został ze mnie wrak człowieka.Nie wiem czemu, ale wokoł mnie wszyscy umieraja na tęchorobę. Mnie pewnie też to czeka.Genów nie przeskocze.Ale dziecko to troszkę inna sprawa.Ono chyba nie za bardzo rozumie tego co tak naprawdę się dzieje.Czytałam kiedys taki artykuł o dzieciach z Wileńskiej(nowotwory krwi).Byłam tam kiedyś z kolegą lekarzem. O mało nie umarłam sama z żalu.Podobno te dzieci dorosleja, przeczuwają i nie boją się. Niesamowite.Ale chyba powinno sie je chronić przed świadomością zagrożenia. Powinny zyć w miarę normalnie i leczyć do upadłego.Dziś niestety nie mam zbyt wiele czasu, ale napiszę niedługo cos więcej, bo mam okrutnie duże doświadczenia z tą chorobą.
W zetknięciu z tą chorobą dzieci chyba zawsze dorośleją. Moje miały 9 i 15 lat kiedy patrzyły jak umiera na raka ich ojciec.W domu, nie w szpitalu i umieranie w pełni tego słowa znaczeniu. Syn stał sie małym mężczyzną i przestał myśleć jak dziecko.
na moich rekach umierało tak kilka najbliższych mi osób.Ja jestem dorosła i ...potem zachowywalam sie nie do końca normalnie. a dzieci....To straszne.To taka trauma, po której trudno się podniesc dorosłemu człowiekowi.Dzieci postrzegają świat nieco inaczej, niż my dorośli, ale sa wrazliwsze od nas.To w nich siedzi. trzeba wielu lat, zeby to jakoś ucichlo.Kiedyś w wypadku zginał ojciec mojej przyjaciólki(przyjaźnimy sie od dzieciństwa).Była przy mnie w najtrudniejszych momentach. Zapytałam ją, czy ten ból kiedyś mija?Odpowiedziała, ze nigdy, ale przycicha i staje sie mniej dotkliwym.Miała rację.
PS. to chyba cytat z ks. Twardowskiego:"...jak p. Bóg zamyka jedne drzwi to...otwiera okno..."I cos w tym jest.Czasem potworna strata i ból otwiera nam okno na: innych, przychodza inni( ot do pomocy, lub pomagajacy i kochający).Sama to dostrzegłam w moim zyciu.Wtedy otwiera się okno....otwarte na ból i cierpienie innych.
Coś chyba w tym jest...Mówi się - JAK TRWOGA, TO DO BOGA i może to głupio zabrzmi, ale możliwe, że On, szykując nam różne przykre zdarzenia, tak zwraca na siebie uwagę..., że jest, że czuwa. Ponieważ ja, pomimo wszystko, uważam, że nad nami czuwał, że mieliśmy dużo szczęścia w nieszczęściu.
Przeżyliśmy wszyscy w krótkim czasie trzy wypadki samochodowe, w sumie pięć operacji, choroby dzieci, śmierć jednego z rodziców i wiele innych przypadków ( w tzw. międzyczasie ), jak np. kradzież nowiutkiego samochodu czy wypadek w tramwaju.
Więc chyba pozostaje mi się tylko cieszyć ! ;-)
Lenka -z całego serca polecam Ci ksiązkę "Mój Chrystus połamany" zwłaszcza fragment o lewej ręce ;)
wiecie, ja sie smierci nie boję, nawet gdyby tam nie było nic.I tak nie będę wtedy miała świadomości niejstnienia.Ale to przejście na skutek choroby nowotworowej jest potworne.Nawet nie mówię o bólu, bo to też bywa różnie.Przeraża mnie upodlenie godności ludzkiej.I potworna świadomość końca. Mój tatko zmarł nagle..po prostu(od zawału) pęklo mu serce.To podobno ból, ale przynjamniej szybko. A tak na marginesie-czasem namacalnie wprost czuję, ze rodzice są obok mnie.Kiedyś zmamwiałam u mnie w parafii mszę za rodziców i ta mądra, starsza zakonnica popatrzyła na mnie i powiedziała....a wie pani, ze matka po smierci jest czasem bliżej dziecka niż za życia? Zaniemówiłam wtedy, ale dziś wiem, że...zakonnica miała rację!!!
Ale po tym wszystkim miałam okres buntu(potem czytałam, że to naturalne w żałobie).Przyszło mi nawet do głowy, że ktoś nas tam na górze traktuje jak najgorszych przestepców. Od urodzenia dostajemy wyrok smierci.
Aż dech zapiera jak to przeczytałam ,dlaczego człowiek dopiero zrozumie jak ma dobrze kiedy posłucha jakie ludzie maja okropne problemy ,bo choroba to najgorsze co może człowiekowi sie przydażyć.Gratuluje wytrwałości .
Mam w oczach łzy....
Twoja córa jest piekielnie dzielna. Cała Twoja rodzina jest dzielna. Stawiliście czoło potowrowi i daliście mu radę.
Ściskam ciepło i wielki buziak dla córci Pozdrawiam - Agapis.
wielki buziak dla was jestem z wami
Boże, nie wiem co powiedzieć......ale bądźcie nadal dzielne....a ja dołączam Was do grona osób, o wsparcie których proszę św. Ojca Pio.
Lenka - pytasz jak jest lepiej, myślę, że nie ma lepiej, jest poprostu inaczej. Masz rację mówienie oswoich problemach niektórym pomaga. Ja kiedyś przez to uciekłam, nie mogłam już słuchać, na to trzeba mieć wiele sił. Kiedy poznałam Piotra był już chory, nowotwór nerki. Był już po operacji. Pamiętam jak w ramach "pocieszenia" lekarz powtarzał, że rak nerki jest w 95% złośliwy, ale tylko w 5% się przerzuca. Operacją się udała. Długo było dobrze. Świetne wyniki, powrót do pracy, wielkie plany na przyszłość. Rutynowe badania w pracy, ot taki zwyczaj w N-ctwie, że robią wszystkim dodatkowo markery, tak na wszelki wypadek. Przerzuty na płuca. Te cholerne 5%. Pamiętam jak wtedy ryczałam. Przy nim nic nie dałam po sobie poznać, ktoś musi być twardy. A potem leżałam przez dwa dni i ryczałam. Jedyne co potrafiło mnie uspokoić to czytanie Pisma Świętego, nawet nie wiem jak sie znalazło u mnie w domu, nie było moje, nie było ludzi od których ynajmowałam mieszkanie, ot "przyszło"samo. Postawiłam sie na nogi. Walczyliśmy. Były lepsze i gorsze dni. Znam wszytkie zakamarki szpitala wojskowego na Szaserów. Żeby tam dotrzeć przemierzałam pół Warszawy. Pamiętam jak po wszczepieniu przeciwciał z krwi brata odrosły mu czarne włosy... A później coś się zmieniło. Nie uczestniczyłam już w walce. Dostałam nową rolę - słuchać. Słuchać o bólu o śmierci. Tego nie można powiedzieć mamie bo jest zbyt wrażliwa, ojcu też nie bo on musi być twardy, bratu nie bo on tyle poswięcił (krew), drugiemu bratu nie bo to jeszcze dziecko... tylko mi. Mineło dużo czasu i coś się we mnie skończyło. Nie mogłam już tego słuchać. Nie mogłam juz udźwignąć. Musiałam odejść, złapać dystans, żeby nie zwariować. Nie zdążyłam wrócić.
Po pogrzebie bałam sie chodzić do Kościoła, miałam wrażenie, że sie na mnie zawali, za wszytko to co złego zrobiłam. Nikt mi nigdy nie powiedział tego w twarz, ale za plecami słyszałam nie raz "jak ona mogła..."
Trafiłam "przypadkiem starannie przygotowanym" (w które wierzę bardziej chyba jeszcze niż ks. Twardowski) na rekolekcje do Jezuitów. na pierwszej rozmowie z opiekunem, po moim godzinnym milczeniu usłyszałam "jesteś dobrym człowiekiem". Wróciłam do domu - ryczałam dwa dni. Jak On mógł mi to powiedzieć, przecież nie jestem!!
Na którymś z kolejnych spotkań po serii zdarzeń przedziwnych, których opisywać nie będę, mimo, że są cegłami z których mnie zbudowano od nowa, spytałam "mojego" jezuitę: "czemu ludzie przychodzą do mnie i opowiadają mi całe swoje życie, nie znam ich czemu ciągle ktoś mi opowiada swoje zycie, czy ja mam na czole napisane chcę Cię wysłuchać?" odpowiedź była krótka "TAK". Nigdy później nie spotkałam już "mojego" Jezuity.
Ludzie są nam dani raz i tylko na jakiś czas, nigdy na zawsze. "Śpieszmy się kochać ludzi..."
możecie rzucać we mnie kamieniami, nauczyłam się już zyć od nowa i już się lubię... nawet bardzo się lubię
Lenka - masz z córką miejsce w moim sercu, będę was wspierać modlitwą.
Jestes wspaniala osoba, a nie zla i ciesze sie, ze teraz to wiesz....wiem jak ciezko jest byc przy chorej na raka osobie, ktora wiecznie potrzebuje opieki...ja staralam sie jej nigdy nie naduzywac....na kazda chemie jezdzilam zawsze sama...samochodem...na powrot mialam wyliczony czas 40 min. bo po tym czasie zaczynaly dzialac wszystkie skutki uboczne, wymioty, zawroty glowy i bol, problemy z widzeniem...pielegniarki dawaly mi wiec worki na wymioty, gdybym musiala wymiotowac za kierownica...wiem, jestem twardzielka...i to mi duzo pomoglo...silny charakter duzo daje...apeluje do wszystkich nigdy sie nie poddawajcie...walka do samego konca...
maz przynosil mi miske w nocy do zygania, do zygania... bo wymiotowaniem tego nie mozna nazwac, nawet po 20 razy na dobe...uratowal nas tez jego charakter, "beztroski" dziecinny charakter, wieczny Piotrus Pan...do szpitala przynosil szachy i karty, i do dzisiaj wspominamy jak padalismy ze smiechu przed lustrem robiac niesamowite miny do mojej lysiny....kilka dni temu rozmawialismy na ten temat ze znajomymi...jak on strasznie przezyl to, jak zobaczyl na poduszce rano wszystkie moje martwe wlosy..potem golilam sie do lysa, "bardzo ladnie bylo ci w lysinie" powiedzial...na kontrole i badania chodze sama, relaksuje sie do maxa...zadko rozmawiamy o chorobie...prawie nigdy, a jesli juz to zartujac...zlego szlak nie trafi...sam cie musze dobic, bo zdrowiejesz...lub: mam juz kopac grob dla ciebie czy jescze nie?- po badaniach...
zbyt opiekuncza rodzina czy znajomi nie maja dobrego wplywu na chorego, gdyz robia z niego jeszcze bardziej chorego niz jest...a pozniej najczescie sami sie rozchorowuja...dobry umiar! jak we wszystkim
:*
I żyj całą sobą...ja też już Cię lubię :-)
:*
p.s. Polecam wiersze ks. Twardowskiego - one uczą mnie kochać wszytko co jest do okołoa, one i las :)
RAK... i co dalej???? ŻYCIE kochana - obie - z tego co piszesz- jesteście dzielne!!!!!!!!!!!!!!!! Będzie dobrze ja to wiem- zawsze wiem - nie wiem skąd ale tak jest.
W moim środowisku sporo osób ma raka - okropność , nie wiadomo skąd się bierze i dotyka po kolei moich znajomych, przyjaciół, sąsiadów, współpracowników. Pracuję w medycynie więc spotykam się z tym co dnia i wiem co to znaczy - dla chorego i jego bliskich.
Wspieram Was myślami i wiem, że jesteście już blisko całkowitego wyzdrowienia.TAK BĘDZIE o ile już nie jest:) pozdrawiam
Witaj, pieknie to opisalas i serdecznie Cie pozdrawiam...ja tu rozglosnilam temat raka, mea culpa.....choruje juz od siedmiu lat, i uwazam, ze powinno sie o tym mowic...
do niedawna to byl prawie wstyd, cos w stylu kary, zsylki itp. nie chcemy wspolczucia, bo ono zwala z nog, ale potrzebujemy wsparcia, obecnosci, podpory....ja osobiscie mam potrzebe "powiadomienia" gdyz wtedy jestesmy lepiej rozumiani, nasze postepowanie, nasze decyzje, poglady itd...jesli udalo sie nam zyc/przezyc z rakiem, to jest to jakby "dar" osobiscie ja czuje sie bogatsza, moje zycie ma wiekszy sens, glebszy...czy nie czujesz tego tak? to tak jakby narodzic sie po raz drugi....
pewnie, ze do tego tez sie dorasta...jesli choroba na to pozwoli i da nam czas, zeby dojrzec, zeby sie wzbogacic...
nic w zyciu nie jest pewne...strach czy choroba wroci? pewnie ze jest. 7 lat temu po pierwszej operacji i 6 cyklach chemii myslalam, ze na tym koniec, zamkniety etap i bede zdrowa i beztroska...po roku przerzuty, po dwoch nastepne...operacje, jedna za druga, nastepne chemie, naswietlania, eksperymenty...operacje, chemie....
przestalam planowac, przestalam miec nadzieje, przestalam sie zastanawiac...zaczelam zyc dniem dzisiejszym, kazda chwila, chwila bez bolu to piekna chwila! dzisiaj mysle, ze z rakiem jestem szczesliwsza niz przed...dziekuje Bogu, ze zyje az 7 lat! ze pracuje, ze mam meza, przyjaciol, chodze na basen, plywam, maluje obrazy....teraz jestem pol roku bez chemii...coz za piekny czas!
Staraj sie cieszyc zyciem i coreczka, dawaj jej, im , wam jak najwiecej szczescia, robcie badania, kontrole, ale nie robcie z nich tragedii, podchodzcie do tego z pokojem w duszy a wszystko bedzie lzejsze, tak jak piszesz teraz jestes silniejsza, bo jestes...i badz tez pogodna, Twoja corka nie chce Cie widziec zmartwionej...
U Ciebie choroba zawitala na swieta Bozego Narodzenia, u mnie na moje wesele...wiem co to znaczy udawac, ze sie cieszy, kiedy masz taki bol w sercu...chcesz wszystkich ochronic przed tym zalem...
jeszcze jedno tylko chcialabym Ci powiedziec...dbaj o siebie...nie zapominaj o wlasnym zdrowiu, Ty tez masz byc zdrowa dla swojej corki! Sciskam mocno, zycze szczescia i zdrowia!
Anno - przytulam Cię myślach :) wiele mądrości i siły jest w Tym co napisałaś, myślę, że słowa takie jak Twoje dają najwięcej wsparcia :)
Cieszę się, że się odezwałaś. Nie pamiętam gdzie trafiłam na Twoją wypowiedź, ale myślę, że to nie jest wina, tylko potrzeba.
Życie faktycznie ma głębszy sens, człowiek nawet myjąc zęby, robiąc zakupy czy oglądając telewizję - wie, że żyje pełną piersią !
Wiele osób siedząc nic sobie z tego nie robi, ja potrafię siedzieć i cieszyć się, że właśnie nic mnie nie boli, że jest dobrze tak, jak jest, w tym momencie jestem szczęśliwa i zapamiętuję takie chwile.
Nigdy nie wiadomo co nas w życiu czeka, nikt nie przewidzi przyszłości, ile czasu nam zostało. Życie jest za krótkie, żeby katować się dietami, planować wczasy za dwa lata czy płakać nad rozlanym mlekiem...trzeba brać ja za rogi, bo to jedyne co możemy zrobić z własnym życiem !
Pozdrawiam bardzo gorąco i życzę dużo zdrowia i siły.
Dziękuję wszystkim za ciepłe słowa...Kiedyś nie lubiłam ich słuchać, bo byłam zła, że nie działają. Nic nie dają, nie pomagają, nie zmieniają... chwilę są i ulatują, a ja dalej sama na placu boju. Ale nabrałam już pewnego "dystansu", wiem, że jest dobrze, ale równocześnie wiem, że może być gorzej.
Kiedy moja córka zachorowała, rzuciłam nową pracę w wydawnictwie kartograficznym i skupiłam się na wycieczkach po szpitalach. Na onkologii dziecięcej okazało się bowiem, że tatuś nie może zostać z dzieckiem, tylko mama, więc mąż dzielnie sam pracował na 4-osobowa rodzinę, a ja dźwigałam 25 kg. (obolałego i prawie bezwładnego dziecka) na toaletę, do mycia, do jedzenia itp., bo kiedy jest rodzic, to pielęgniarki ograniczają się do podawania leków,chemii i zastrzyków. Kiedy starsza usnęła, jechałam 30 km. z Katowic do domu ugotować szybko obiad i odebrać z przedszkola młodszą córkę (3,5 lat) i nazad do szpitala. Wtedy potrafiłam być wściekła na córkę, dlaczego ona (?), miałam do niej żal, że jest chora ! Potem byłam wściekła na siebie za takie myśli. Bo ona była długo nieświadoma tego, na co choruje i było jej z tym dobrze, cieszyła się z prezentów, które dostawała "na pocieszenie", a które dla niej były dodatkowym bonusem, tylko my patrzyliśmy na to inaczej.
Starszą trochę rozpieściłam, pewnie w ramach rekompensaty za straty moralne, ale najważniejsze, że było lepiej. Ale nie długo.po roku, stojąc na skrzyżowaniu, wjechał w nas samochód, dzieciom nic się nie stało( tylko ominął je Mikołaj bo to było 5 grudnia), ale ja spędziłam 3 tygodnie w szpitalu, miałam wstrząśnięty rdzeń kręgowy i niedowład w rękach. Po długiej rehabilitacji doszłam do siebie i... najechał na nas tir na autostradzie....Mąż i starsza córka wyszli (o dziwo) prawie bez szwanku, ja cały przód auta miałam na kolanach, a młodsza uszkodzony kręgosłup. Miała przesunięcie między 2 a 3 kręgiem o 2 mm., kręgosłup był nadal niestabilny i doszło do 4 mm. Mała śmiała się z nami, gdy mówiliśmy, że będzie się świecić po 5-ciu tomografach, 2 rezonansach i niezliczonych zdjęciach rtg. Była równie dzielna, jak wcześniej jej siostra.
Ja przeszłam już dwie operacje, pół roku na wózku inwalidzkim i kilkanaście miesięcy o kulach. Nadal nie pracuję, bo...nie mam czasu. W terenie najlepiej orientuję się po szpitalach, przychodniach i ośrodkach rehabilitacyjnych :-) Bo to tylko część moich losów...
I co muszę dodać na koniec...Poznałam ludzi, którym ja współczułam, którzy mieli jeszcze trudniej i aż głupio mi było ich pocieszać, bo co ja mogę wiedzieć o prawdziwym nieszczęściu !!!
Mam kochającego i wspierającego mnie męża, dzielne dzieci, dobrych przyjaciół i rodzinę. Czego chcieć więcej...
Tak...to jest najwazniejsze...sila przetrwania, wiara...ilez Ty tego masz w sobie teraz? moglabys wielu obdzielic...sciskam serdecznie
Wśród tych zdarzeń o których wspomiałam wcześniej, tych które zbudowały mnie od nowa, było 7 wypadków z mniejszym lub większym udziałem samochodu. Nigdy nie stało mi się nic "poważnego", ale pamiętam jak po "potrąceniu na pasach" wróciłam do domu moja współlokatorka powiedziała "nie wydaje Ci się, że Ktoś Ci chce powiedzieć - ciesz się, że żyjesz"...
nauczyłam się cieszyć i łapię każdą chwilę :)
A w ogóle można się przygotować na śmierć...swoją czy kogoś bliskiego ?
Często o tym myślałam, co będzie jak nadejdzie najgorsze...Ile czasu da mi choroba córki na oswojenie się z tą myślą ? Jest to w ogóle możliwe !?
Ale ma się jakąś świadomość, że coś takiego może nastąpić, a gdy śmierć przychodzi nagle...nie jesteśmy kompletnie gotowi.
Jak jest lepiej...nijak...zawsze jest źle !
Nigdy nie bedziesz gotowa na smierc.Ani swoja, ani niczyją.Ja do dziś umieram z zalu(i Bog mi swiadkiem-rycze, jak to piszę)bo uparłam sie kiedys, że bede z mamą do końca, no bo kto miałby być?Czuwałam dniami nocami.a bylo tuż tuż. Wyszłam na chwilke do sklepu i...to się stało.Całe szczescie przyjechała do pomocy moja daleka kuzynka.Ona była.Ja pewnie darłabym się, reanimowała.nie pozwoliłabym mamie umrzec spokojnie. Ona wzięła za reke i.odprowadzila spokojnie na tamta stronę. Podobno(tak mi mówili lekarze i pielęgniarki)nie wolno przerywać naturalnej smierci człowieka.To tylko męka.Ja nie potrafiłabym.Wyszłam na chwilę.I to mnie i mamusie uratowało od męki.Potem o mało nie zwariowałam z zalu, a teraz już mysle o tym rozsądnie i pogodnie.Po prostu czasem to los nas prowadzi.
Nie wyobrażam sobie śmierci moich rodziców, dzieci czy męża. Pomimo że otarliśmy się o nią już kilka razy i często nawet chcę o niej myśleć, żeby wiedzieć, że jest nieunikniona, że i tak nadejdzie, to nie potrafię sobie tego wyobrazić. Boję się i chciałabym odejść pierwsza, żeby uniknąć żegnania najbliższych, ale wiem, że tak też nie można...
Potem ja sama odprowadzałam kilka innych osób.wiedzialam już, jak to trzeba robic. Byli bliscy, ale nie tak, jak matka.Tego się nigdzie nie uczy. A smierć, jakby to okrutnie nie zabrzmiało, jest naturalna cżęscią zycia.Każdy z nas jej kiedyś dotknie i na koniec doświadczy.Po tym wszystkim zapisalam się do tzw duszpasterstwa dobrej smierci.To szereg ludzi modlących się w wyznaczonych godzinach o dobrą smierć innych.I możecie się tu teraz ze mnie smiać , czy kpić.Ja wiemWIEM(!!!), ze to wazne.
O życie trzeba dbać i walczyć-na miarę swojego serca.Ale czasem największą odwagą i poświęceniem jest pozwolić odejść...
Szkoda tylko, że to tak boli...
Wiesz Lenko, nie chce tu opisywac,co przeżywałam i jak się zachowywałam po smierci najbliższych, dosc, że przyjaciólki z pracy i nie tylko- dyżurowały przy mnie.Ale, tak, jak pisałam wcześniej ten ból niestety nigdy nie mija, ale zmienia się i przycicha.Teraz dał mi impuls do dawania czegoś innymSama doświadczyłam wtedy ogromnej pomocy.Baaardzo ci współczuję.
Na koniec powiem wam, że znam mnóstwo ludzi, którzy z tą choroba wygrali, albo wygrali wiele lat życia.Warto walczyć.Moim bliskim sie nie udało, ale mnie tak.Te przeżycia nauczyły mnie wiele i otworzyły moje serce na innych.W sensie teologicznym i filozoficznym choroba nie jest karą.Jest przystankiem, który daje nam szanse zmienic swoje życie.Dla wierzących to taki...Boży list!
Ktoś mi kiedyś powiedział, ze p Bóg nie moze do nas przemawiać bezpośrednio, to wysyla do nas listy.To sa zdarzenia i ludzie, których spotykamy na swojej drodze.dlatego trzeba uwaznie słuchać i patrzeć i...uczyc się.
Madre sa te Twoje slowa....tak masz racje...to sa listy... to sa takie szanse dla nas...trzeba tylko je umiec czytac...a i osoby ktore nas otaczaja, tez moim zdaniem to nie sa przypadki...
Mialam taka sytuacje...tyle tylko, ze to ja bylam ta osoba odprowadzajaca...i chyba ktos mnie z gory kierowal, bo wstapily we mnie niesamowite sily i pogoda ducha...opiekowalam sie przez kilka lat obloznie chora osoba, niewstajaca z lozka od 5 lat, z odlezynami na calym ciele, niesamowicie cierpiaca...bylam przy niej przez 5 godzin dziennie, przemywalam jej rany, mylam ja, karmilam i podawalam leki. Mieszkala z synem i synowa. W soboty nie przychodzilam, ale wyjatkowo w ta sobote przyszlam...weszlam i jak zwykle przywitalam sie..Irena miala niesamowite poczucie humoru i sile...ale od jakiegos czasu pragnela juz smierci, gdyz bol byl nieznosny...tego ranka jak tylko ja zobaczylam wydala mi sie inna...powiedziala do mnie "snil mi sie papiez...przyszedl do mnie i stanal tu w drzwiach" potem spytala o owoce...jakie sa owoce? powiedzialam jablka..."a czy sa smaczne?" tak smaczne...potem poszlam do syna i powiedzialam mu, ze mama do jutra nie dozyje...spojrzal na mnie zdziwiony i powiedzial, ze juz dwa lata umiera..nie wiem czemu, ale byla inna...miala juz smierc na twarzy...synowa wyslalm po ksiedza i po sukienke do trumny, gdyz nie miala przygotowanej...w miedzyczasie rozmawialam z Irena, a ona coraz bardziej gasla...zmarla w godzine...pogotowie stwierdzilo zgon...pozegnalismy sie wszyscy..po prostu odeszla...sama zajelam sie myciem zwlok i ubieraniem...ostatnie bezbolesne obmycie ran....
Na temat odchodzenia. We wrześniu zmarła ciocia mojego męża (bratowa teściowej). Lat trochę liczyła, zdrowa całkiem nie była, ale na tamten świat się nie wybierała.
Teściowie i ich bratanek z żoną byli akurat tam przejazdem (wracali ze Lwowa). Rano opowiadała, ze śnił jej się jej zmarły mąż, że powiedział, że już za długo są osobno.
To była niedziela, jeszcze miała isć ze wszystkimi do kościoła... Stwierdziła, że chyba jednak nie da rady, że zostanie w domu. Włączyli jej telewizor, jeszcze chwilę rozmawiała...I odeszła - tak po prostu...
Tak...tak po prostu...tak maja starsi ludzie...gasna prawie na zawolanie...
Myslalam i o tym....i mam nadzieje, ze bede chciala umrzec...sa momenty kiedy smierc jest najlepszym wyjsciem....ja tak mysle...i poza tym...wiara, i ze to miejsce tutaj to wcale nie jest to najlepsze i docelowe...
Aniu, nie myśl tak.Życie to najpiekniejszy dar, który nam sie zdarzył.Trzeba go przeżyć do końca, bo więcej nkt go nie dostanie. a cierpienie można ofiarować za kogoś.Wtedy ma sens.
Chyba mnie nie zrozumialas....mialam na mysli to, ze bedzie, ze przyjdzie taki moment cierpienia, ze smierc bedzie wybawieniem, o to mi chodzilo... o to ze mam nadzieje, ze przyjdzie w momencie, kiedy moje zycie sie wypali, i bede na to przygotowana...nie wiem czy teraz mnie lepiej zrozumialas...na razie bardzo ciesze sie zyciem :)
Anno....mam nadzieję,że taki moment nie nadejdzie. To chyba siedzi w naszej psychice. Kiedy mojemu mężowi powiedziano,że rezygnują z jego leczenia bo nie ma co leczyć zrezygnował z walki.Od tego momentu choroba nabrała niesamowitego tempa.Zmienione komórki zaczęły się przerzucać po całym organiźmie. Mimo,że początkowe rozpoznanie jasno wskazało,że nie ma mowy o przerzutach.
Oczywiście, zawsze może przyjśc moment kiedy modlimy się o wybawienie, śmierć jest ulgą. Ale póki będzie w Tobie radość życia, na pewno o cierpieniu aż takim nie może być mowy. Za co trzymam kciuki :)
Aniu, byłam swiadkiem smierci moich rodziców, wujostwa i niech p. Bóg mi wybaczy- ja modliłam sie o szybką smierc. Oni postrzegali to inaczej. Do ostatniej chwili, znając zagrożenie, chcieli żyć.A wmomencie smierci odchodzili pogodni i pełni nadziej.Chaciałabym mieć takie podejście do zycia i smierci. Pogodne, godne i pełne nadziei. Ojciec już nie m ógł mówić... to wziął mnie za rekę i pocałował. U nas w rodzinie tylko w najważniejszych momentach czyniło się ten gest. Ja go pocałowałam. Ojciec usmiechnął sie do mnie i ..odszedł.Z usmiechem.I z modlitwą. Wiem, że jest mu tam dobrze. Był dobrym człowiekiem.To i ja się nie boję.Wróce do nich. A;bo w najgorszym razie będzie koniec, ale wtedy nie bede miała świadomości tego końca.
Dopókijednak budzimy sie i jest dobrze- cieszmy się życiem, okazujmy ludziom serce.Przynajmniej bedą nas dobrze wspominać. A nadzieja zawsze jest. Wiem, że nawet w najgorszej chorobie ludzie mają iskrę życia.Chca zyć i to jest nasza siła.
Znam ludzi, którzy z rakiem zyli kilkadziesiąt lat.Wbrew pozorom siła życia jest olbrzymia.Trzeba walczyć o zdrowie do końca, a jesli już los zdecyduje inaczej, to odejsc w spokoju.
Zgadzam sie i z Toba i z Bea...ale wiem, ze sa sytuacje, kiedy smierc jest wybawieniem...
Przepraszam, że się nie odzywałam, ale pojechaliśmy na weekend z dziewczynkami w góry, żeby się zrelaksować i naładować baterie....Lało cały czas, było zimno i pochmurno, nie dało się nawet nosa wystawić za taras. Wszyscy rozdrażnieni, humorzaści i jedynie słodkie ciasto poprawiało nam nastrój, ale po powrocie przeczytałam znowu ten wątek i stwierdziłam, że było BARDZO FAJNIE !!!
Dzięki portalowi nasza klasa nawiązałam kontakt z rodzina mojego taty. dowiedziałam się, że mojej babci siostry mąż miał raka nerki. Musieli mu usunąć. Nie wiem kiedy to było a tydzień temu jego syn poinformował mnie,że jego ojciec ma przerzuty na wątrobę i węzły chłonne. Napisał mi, że jest umierający. Byłam w szoku choć nigdy osobiście go nie widziałam. Dopiero za kilka dni zaczęłam myśleć, że może nie jest aż tak źle. Okazało się, ze na razie go nie boli. Poszukałam w internecie o diecie wątrobowej bo uznałam, że powinien teraz o wątrobę dbać i przesłałam link do strony z produktami dozwolonymi i zakazanymi. Udzieliłam jeszcze kilka praktycznych wskazówek. Wujek jest mi bardzo wdzięczy, że tak mocno zainteresowałam się jego ojcem. Bardziej niż jego rodzeństwo.
Bo czasem nie trzeba wiele, żeby ktoś mógł poczuć, że nie jest całkiem sam. Nie jest nawet konieczna czyjaś obecność, ale świadomość, że ktoś życzliwy o nas myśli i pamięta.
Rodzina natomiast często ma obawy, że jak się zainteresują chorym, to już będą musieli pomagać przy nim albo wspierać krewnych finansowo..., a to już okazuje się problemem...! Więc wybierają znieczulicę :-(
A ja mysle, ze to strach...strach, ze nie wiedza co zrobic, jak do tego podejsc...
Strach pewnie też..., ale jednak ktoś go musi przezwyciężyć, albo zostawić chorą osobę samą sobie. A kiedy już ktoś podejmie się opieki, to reszta czuje się jakby zwolniona z obowiązku pomocy ( czasem nawet najbliższej rodzinie ), bo już ktoś przy chorym jest.
Przeżyłam tą potworną chorobę u mojej mamy. Chociaż to trudno powiedzieć, że przeżyłam. Bo tego nie da sie zapomnieć, nie myśleć, nie powracać w snach. Mama zmarła pół roku temu, ale ja do dziś nie mogę sie otrząsnąć. Strach zostaje, o swoja rodzinę, siebei, przyjaciół. Nie chciałabym żebym musiała przechodzić przez to jeszcze raz. Mama chorowała kilkanaście miesięcy od zdiagnozowania, z każym miesiącem było coraz gorzej, ostatnie osiem tygodni to była już jak agonia, ale nie można sie przygotować do czyjejś smierci. Lekarze od początku nie dawali żadnej nadziei, twierdzili że i tak długo zyje z nowotworem tak bardzo rozsianym. Ale w takich sytuacjach człowiek zawsze trzyma sie tej iskierki, iskierki nadziei, gdzieś tam w głowie ma światełko, że medycyna nie zna wszystkiego, że zdarza sie cud. I tego cudu właśnie życzę wszystkim którzy z ta paskudną choroba sie zetknęli.
Wydaje mi się,że to nie strach, tylko odraza przed nieporadnością. Siostra mojego nieżyjącego męża odwiedzała nas dopóki był sprawny ( jej mąż miał chłonniaka więc wiedziała czym jest choroba nowotworowa. Po wycięciu zmienionych komórek jest od lat ok). Kiedy był juz osobą którą trzeba było obsłużyć w pełni tego słowa znaczeniu "zniknęła".
Zresztą w swojej pracy widzę,że osoby schorowane i nieporadne usuwane są na margines.
Bardzo Wam współczuję. Sama chciałam zachorować na cukrzycę, gdy zachorował mój syn. A on mi wtedy powiedział, mamuś są gorsze choroby. Tylko tak gniecie coś w środku... Bądźcie silne.
Bea, pewnie masz rację. Ale nie można mierzyć wszystkich ludzi jedna miarką. Spedziłam u mamy w hospicjum wiele dni i nocy, lezała tam pół roku, przy mnie umierało wiele osób. I nie trafiłam na osobe, przy której nie byłoby kogos bliskiego. A najgorsza jest bezsilność. I czekanie.
Nie mierzę. Mój mąz umierał w domu, na te ostatnie chwile (był tylko 12 godzin - pod opieka Hospicjum jakieś 3 miesiące) trafił do hospicjum, kiedy lekarka niemal zterrorozowana przyszła do niego z wizytą. Chwyciła się za głowę jak zobaczyła w jakim jest stanie i,że jestem sama z dziećmi bez lekarskiej pomocy.O tym własnie mówię. On nie został sam, byłam ja i dzieci, 24 godziny na dobę.
Ale postaw się w sytuacji kiedy to TY zostajesz sama z bezsilnością i właśnie czekaniem, a Ci którzy do tej pory deklarowali przywiązanie odwracają sie plecami.
Ja bliskich nie oddalam do zadnego hospicjum. Jest tzw hospicjum domowe Caritasu-przepisałam do nich.Wzielam urlop.Pomogły mi dalekie kuzynki. Przyjechały natychmiast, jak sie dowiedziały.Przychodziły koleżanki. Dałyśmy sobie radę. Z Caritasu codziennie, nawet kilka razy dziennie przyjeżdżały pielęgniarki, lekarka.Wszystkie zabiegi robiłam sama, bo umiem(miałam tzw wojsko na studiach).Czasem noc dzieliłam na 17 krótkich snów.Spałam na karimacie przy łózku mamy.Każdy jęk, każde slowo pamiętam. I czerpię z nich teraz siłę!Gdybym mogła wtedy choć o chwilę przedłużyć jej życie- przegryzłabym jej gardło(tak, tak)-tak czasem należy dla udrożnienia -tracheotomii.Niestety w czasie smierci wyszłam na 5 minut. I wtedy moja kuzynka wzięła mame za reke i modląc sie-przy gromnicy- spokojnie odprowadziła na tamtą stronę.Wyszłam o 6 rano po chleb.
Teraz Bogu dziekuje, że tak się stało.Przedłużyłabym tylko agonię.
Potem miesiąc nie wychodziłam z domu.Zgłupialam z rozpaczy.
Ale teraz patrzę na to z pogodą ducha.
Ktoś prowadził nas, pozwolił odejść, pogodzić się.
Ktoś to powiedzial, nie pamiętam kto...;
"...jest taka cierpienia granica, za którą się uśmiech pogodny zaczyna..."
Łatwo Ci mówić, jeżeli masz chora osobe blisko. Moja mama mieszkała 850 km ode mnie. Gdy została sparaliżowana poprzez guz mózgu, to wówczas została zawieziona do hospicjum. Meszkała sama, przychodził do niej lekarz i pielęgniarka z hospicjum domowego, ja jeździłam przez 10 miesięcy do niej co miesiąc. I jak w październiku znalazła się w hospicjum to ja juz byłam praktycznie bez urlopu. Lekarze nie zgodzili sie na przetransportowanie mamy do mnie, jej stan na to nie pozwalał, a zresztą mama i tak nie chciała. Wiedziała że umrze, urodziła się tam i chciała tam umrzeć. A ja wtedy w każdy piątek jechałam całą noc, sobotę i niedzielę byłam z mamą, w nocy wracałam i prosto z pociągu do pracy. Wierz mi, byłam straszliwie wymęczona, wyczerpana i psychicznie i fizycznie. I tylko ktoś kto tego nie przezyje nie jest w stanie zrozumieć co to znaczy. Bezsilność, lęk i zwyczajne ludzkie zmęczenie podrózami, pobytem w hospicjum, patrzeniem na umierających ludzi. Nikomu nie życze podobnych przeżyć. Ale wszystko ma jakiś cel, teraz juz inaczej patrze na życie, na to co najkważniejsze. to uczy pokory. I chociaż nie moge twierdzić, że pokory mi brakowalo, bo zawsze szanowałam ludzi, liczyłam sie z innymi to jednak przewartościowanie było i tak. Pozdrawiam.
Przepraszam raczku, to nie tak.Wiem.Miałam niebywałe szczęście, ze mogłam wziać urlop, ze znalazły sie osoby bliskie, które mi pomogły, że mogłam świadomie odprowdzić bliskich na tamtą stronę.Jednak, jak napisałas, kto tego nie przeżyje-nie zrozumie.
Lęku, zmęczenia, rozpaczy...
Ale te wszystkie sytuacje ,choć tkwią we mnie bolesnymi wspomnieniami...obdarowały mnie innym spojrzeniem na życieStałam się innym człowiekiem.Dziwne, ale dały mi pogode ducha.Radośc z najmnieszych rzeczy, radosc zycia.Tak zwyczajnie po ludzku.
Każdy przeżywa swoje tragedie, ale tylko głupcy nie uczą się, nie wyciągaja wniosków.
Czasem wprost namacalnie czuję tych,którzy odeszli.Jakby stali obok mnie i mnie wspierali.Czuje jakąs taką mądrość i ciepło, które bije z tych tak traumatycznych wspomnień.
A ta moja przemądra zakonnica w kancelarii powiedziała mi, kiedy weszłam tam czarna z rozpaczy... matka po smierci jest bliżej. I miała rację!
Ja zostałam sama. I własnie o tym pisałam, kiedy okazało się,że nie jest w stanie chodzić o własnych siłach,że trzeba było być z nim 24 h na dobę,że co 4 godziny trzeba było podawać morfinę, myć, usiłować nakarmić, wybłagać wypicie łyka wody, zostałam sama. Urlop wybrany, bezpłatnego wziąść nie można, opieki nie mozna bo się nie należała.Wzięli go do hospicjum , bo znalazł się tam z winy lekceważenia moich próśb i zgłoszeń o jego stanie.Pielegniarka nie mogła siedziec przy nim w domu i zmieniać kroplówki, lekarz był mu potrzebny cały czas.
Nie oceniaj nas. Czasem hospicjum nie jest pozbyciem się chorego, ale konieczność dla jego dobra.
Beo- nigdy nie smiałabym nikogo oceniać. wiem ile siły trzeba żeby podjąc decyzje w takich sytuacjach. Podkreślam-ja miałam szczęście.Mogłam wziąc urlop. Znaleźli się przyjaciele, kuzyni, którzy mi pomogli.
Odtąd zawsze pomogę innym w podobnej sytuacji.Bo wiem, że czasem jest różnia.
Nie zrozumie tych wszystkich aspektów nikt, kto tego nie przeżył.
Chwała ludziom dobrej woli i wielkiego serca, którzy potrafią pomóc w trudnych sytuacjach.
Kiedy umierała moja ostatnia ciotka(niedawno) byłam o krok od tej decyzji.Nie mogłam już wziąc urlopu, choć w pracy poszli mi na rękę(a to ciocia była) i mogłam objąć ją opieką.Wynajęłam też pana( 600zł), który 2 razy dziennie -rano i wieczorem) mył ją i wykonywał te wszystkie siłowe zabiegi).Potem byłam ja.Do tego była opieka z hospicjum domowego Caritas.
Ale trzeźwo mysląc i widząc, że to już zbyt trudne(niech p.Bóg mi przebaczy) myslałam o hospicjum.I wtedy, bez ostrzeżenia ciocia nagle umarła.
Miałam szczęście.Dałam radę.Sama.
Teraz trochę dziwnie mi.Nie ma już nikogo z rodziny. Zostałam tylko ja. Teraz moja kolej.
I powiem wam jedno- oddałabym wszystko za jeden dzień kontaktu i opieki nad: mamą, ojcem, wujem, czy ciocią.Ale ich już nie ma....
No widzisz, a nas hospicjum domowe nie objeło opieką.Powód? Leczony paliatywnie, sama pani moze podać leki (morfina) nie je? to efekt choroby...nie będzie jadł.Więc co mam patrzeć jak umiera z głodu i nie móc niec zrobić? Może kroplówkę? Pani jest lekarzem czy my? Takie rozmowy prowadziłam w hospicjum , dopóki nie zrobiłąm awantury i nie kazałam dac sobie na pismie zapewnienia,że mąż dożyje wizyty lekarskiej.
Decyzją o zabraniu go była decyzją lekarza w odpowiedzi na jego straszny stan a i my byliśmy naprawde wykończeni bezsilnością wobec nieuniknionego i jakąś bezdusznością rodziny.
Mnie podpowiedziała kuzynka lek na apetyt.Nie pamiętam nazwy, jakoś na M.Bardzo drogi, ale w przypadku raka-za grosze. Lekarz bez gadania wypisał.To jakiś taki ultranowoczesny lek.Po podaniu jednej porcji mam obudziła mnie w nocy i zarządała rosołu, a jej go w środku nocy gotowałam.Do tego podawałam torekan dożylnie.Mam jadła do końca.Nie schudła wcale.Dokarmiałam ja również nutridrinkami.
Niestety choroba postępowała i w końcu mam odeszła, ale bez dodatkowych cierpien.Oklepywałam nacierałam myłam codziennie zmieniałam pościel, zabawiałam i cieszyłam sie każdą godziną, choć łatwo nie było.Pomagała mi kuzynka i koleżanki z pracy.Nawet nocowały u mnie, żeby być w razie potrzeby w nocy(kierowniczka nawet zwalniała je na troche z pracy) do pomocy.Pomagali sąsiedzi i nawet moi chlopcy-wychowankowie.
Nawet nie przypuszczałam, że mam takich dobrych ludzi wokół mnie.
PS. Dlatego zawsze bedę wspierać innych w potrzebie. Niech to dobro, którego wtedy doświadczyłam idzie w świat.Tego też ucze swoich łobuzów, żeby byli ludźmi!!!Nie uwierzysz, ale w tym wyświechtanym sloganie, że dobro wraca- jest PRAWDA!Doświadczyłam tego.
I tak trzymać !
Trafiłaś na wyjątkowo wrednych ludzi w hospicjum. Tam przeważnie pracuja osoby, które sa niesamowicie zyczliwi nie tylko dla chorych, ale także dla rodzin. Praca w hospicjum to powołanie.
Dlatego przeżyłam szok, jak to słyszałam. Wiem,że tam, praca nie jest lekka ani przyjemna. Pracowałam z osobami niepełnosprawnymi( różne porażenia i paraliże), zawsze byliśmy do dyspozycji. Nigdy nie zdarzyło się,żebyśmy odmówili pomocy i opieki nawet nad najbadziej upośledzonymi i wymagającymi wzmożonej opieki higienicznej.
Mój brat większość dzieciństwa spędził w szpitalu i ja każdy wolny czas byłam na oddziale dziecinnym wyręcząc pielęgniarki. Nigdy nie spotkałam się z takim traktowaniem.
Kiedy juz leżał na oddziale , miałam okazję przyglądać się ich zachowaniu.Ale powiem Ci,że przyniosły mu cos lekkiego do jedzenia i poszły, a przecież on nie miał siły mówić, a co dopiero podnieść rękę.Dobrze,że wpadłam do domu tylko na chwilę dac dzieciom jeść i wróciłam do hospicjum. Ehhhhhh.Staram się zapomniec o tym.
Ale chyba ciężko zapomnieć...i myślę, że to się nie uda...ogrom cierpień może człowieka wzmocnić, ale równocześnie swoim ciężarem nie daje o sobie zapomnieć. Ale może to i dobrze..., ponieważ nie pozwala nam się znieczulić...i nadal musimy walczyć i pomagać....
Wczoraj zmarła na guza mózgu 6 letnia dziewczynka. Rok się męczyła. Miała operację i chemię. Jednak za późno wykryto chorobę. 2 lata temu zmarł jej 2 letni brat - zadusił się pestka z czereśni i nie dało się go uratować.
A mnie jest strasznie smutno... dzisiaj dowiedziałam się, że znajomy przegrał walkę. Rak mózgu. I to jakiś czas temu - bo w sierpniu.
Widzieliśmy się w zeszłym roku w październiku (choroba objawiła się w czerwcu, pod wpływem bardzo silnych emocji stracił przytomność). Był pełen optymizmu. Miał być rak niezłośliwy, wyleczalny...
Jeszcze w zeszłym roku planował kolejne wyprawy forteczne - mieli jechać do Norwegii. Patrząc na rozpierajacą go energię..eh...
Każda znas dżwiga swój bagaz i chyba dlatego jestesmy trochę przwrażliwione. A przecież sytuacja, okoliczności, środowisko każdej z nas jest i było inne. Trzymajmy sie razem i wspierajmy. Bo wtedy łatwiej. Pozdrawiam i życzę aby te trudne chwile nie byłay dla nas stracone, żeby wszystkich czegoś nauczyły.
Myślę, że miały rację dziewczyny twierdząc, że nikt nie zrozumie tych problemów, dopóki sam tego nie przeżyje. Sytuacje są bardzo różne i nasze decyzje również mają różne podłoże...czasami chyba nawet nie zależą tylko od nas.
W czasie pierwszej operacji mojej córki czekałam prawie 4 godz. pod salą aż ją przywiozą, nie mogłam sobie miejsca znaleźć, nie odebrałam młodszej z przedszkola, nie pojechałam przygotować w domu obiadu..., a przecież ona i tak była później nieprzytomna. Drugą operację miała po niespełna czterech latach i już nie mogłam czekać...odprowadziłam ją na blok, ucałowałam i...pojechałam zrobić zakupy, po młodszą do szkoły, po męża do pracy i załatwić naprawę auta ( bo poprzedniego wieczoru utknęłam na autostradzie 150 km. od domu z urwanym tłumikiem i miałam aktualnie zastępczy samochód ). Działałam jak robot, na najwyższych obrotach, prawie bez snu i odpoczynku i jeszcze z uśmiechem na twarzy.
Człowiek czasami sam nie wie ile jest w stanie udźwignąć i to, co wcześniej jemu samemu wydawało się niemożliwe, później okazuje się normą, a własne zachowania nas samych potrafią zaskakiwać...
Rak zabił moje marzenie o drugim dziecku. Gdy chodziłam w ciąży z Młodym wywalił mi guz pod kolanem. Oglądali lekarze (różni), stwierdzali, że ganglion, bo staw obciążony sra ta ta. Kilka miesięcy po porodzie wycieli....i co, i mięsak. Na szczęście skończyło się na 3 operacjach, bez chemii, ale ,, o drugim dziecku niech pani zapomni. Dobrze, że jest jedno i zdrowe". Wtedy byłam młoda, pogodziłam się, ale później- masakra. Chodziłam po ściananch, Najlepszy już nie wiedział co zrobić, bo ja tylko dziecko i dziecko. Powiedział- znajdź jednego lekarza, który powie, że możesz zaryzykować. Nie znalazłam...Młody jest jedynakiem, a ja czekam na wnuki (szczególnie jakby była dziewcynka, to będę ją w zębach nosić). Rak zabrał mi bardzo dużo, a dał inne podejście do życia (pierdoły mam w d...pie) i super stosunki z Najlepszym i rodzicami i strach- od którego nie uwolnię się nigdy (a przede wszystkim moi rodzice, nie mogę bezkarnie kichnąć, żeby nie było paniki). Mimo wszystko baaardzo optymistycznie- Izka
Nie znam dokladnie Twojej sytuacji...ale skoro piszesz, ze miesak czyli niezlosliwy...to dlaczego nie pozwolono Ci na nastepna ciaze? Nierozumiem....
Mięsak, sarkoma (łac. sarcoma) to ogólna nazwa dla wszystkich nowotworów złośliwych pochodzenia nienabłonkowego (źródło Wilkipedia)
Gdyby był niezłośliwy, nie zastanawiałym się nad drugą ciążą 5 minut- pozdrawiam.
Czasem i niezłosliwe mięsniaki potrafią całkowicie zniszczyć narządy. Poza tym i te należy wycinac, bo z czasem, jak u mojej ciotki- złośliwieją.
Kiedy byłam młodą dziewczyną zaliczyłam jednego. Rósł tak szybko(to jedna z cech mięsaka), że poddano mnie szybkiej operacji. Okazał się niezłośliwy, ale zniszczył, rozrastając się błyskawicznie i miażdżąc tkanki- wszystko wokoło.Prawdopodobnie miałam szczęście, bo kilka moich kuzynek z podobnych powodów zmarło.
Teraz już wycina sie je laparoskopowo i bez sladów, więc nie ma się czego bać.Pobyt w szpitalu to doba.
Powinnas wiec byc szczesliwa,z e zyjesz, masz corke i wnuki....nie rozpaczaj nad przeszloscia...i tak jestes szczesciara..
Oczywiście, że jestem szczęściarą i nie rozpaczam nad przeszłością, ale temat dotyczył raka i różnych jego następstw, więc opisałam konsekwencje ,,mojego skorupiaka"- co dał, co zabrał, jak zmienił moje życie. Ps: mam syna, a na wnuki mam nadzieję, że jeszcze poczekam, bo Młody dopiero zaczął studia, co nie zmienia faktu, że szalenie mnie ucieszy ich przybycie na świat (póki co Młody twierdzi, że do 30-tki przy mamuni, bo mu dobrze- ciekawe, czemu Najlepszy go wyśmiał?). Pozdrawiam- Iza
To prawda co piszesz, ze nasze zachowania potrafia nas samych zaskakiwac....i z czasem, kiedy sytuacja sie zmienia na lepsze, kiedy sie uspokaja i wracamy do "normy" nam samym wydaje sie,ze to co robilismy bylo niemozliwe...a jednak
Dobrze ujęłaś tę "normę"...cudzysłów mówi wszystko.
Śledziłam wcześniej ten wątek ze łzami w oczach a teraz sama zadaję sobie to pytanie.Zastanawiałam się -napisać czy nie,ale pomyślałam że podziękuję autorce za ten wątek,wiele słów przyjęłam do siebie i myślę że mi pomogą.Na razie jakoś się trzymam,czy będę tylko wystarczająco silna.Jutro dowiem sie jak bardzo jest źle.Nie mogę dalej pisać,pozdrawiam.
Krysta,kup sobie książki Tombaka ,,Uleczyć nieuleczalne" i ,,Droga do zdrowia" i do dzieła! Trzeba walczyć z draństwem,tam są konkretne sposoby.Nie jakieś znachorstwo.
Myślę, że będziesz silna - tak, jak wiele tu wypowiadających się osób. Cieszę się, że ten wątek i Ciebie mógł podnieść na duchu, chociaż nie należy do łatwych i przyjemnych..., ale takie jest życie...
Trzymaj się dzielnie ( ale to łatwo napisać, a wiem, że trudniej zrobić ), ja też będę trzymać za Ciebie kciuki.
Krysta, wiem jak sie teraz czujesz...boisz sie...nie wiesz czy dasz sobie rade...co bedzie dalej....cokolwiek powiedza badania, badz dobrej mysli, nie zalamuj sie, bo wszystko moze sie zdarzyc. Skup sie na leczeniu, na terapii i nie zalamuj sie...zobaczysz, ze za jakis czas to beda tylko wspomnienia..glowa do gory!
Co się dowiedziałaś? Jesteśmy z Tobą.
Dziękuję Wam,na razie trzymam się,odpycham od siebie złe myśli.Anno Ty wiesz co czuję i dziękuję Ci,bo muszę powiedzieć że między innymi dzięki Twoim postom myślę pozytywnie.Wiem już że będę operowana (usunięcie jelita grubego),czekam tylko na wyniki his-pat wycinków.A co najważniejsze - po dzisiejszym usg jamy brzusznej mówię sobie,co tam stomia,ważne że nie ma przerzutów.Jeszcze jutro odbiorę wynik z rtg klatki piersiowej i mam nadzieję że też będzie w porządku.
Wiem że muszę być dzielna i staram się,żeby tylko mi starczylo sił.Mimo wszystko gdzieś w środku siedzi coś co burzy te pozytywne myśli,ale na razie nie poddaję się.Proszę,podrzućcie trochę dobrych fluidów,wierzę w ich moc - tylu "żarłoczkom"już pomogły.Pozdrawiam.
Twoj strach przypomina mi bardzo moj sprzed 7 lat...widzisz juz minelo 7 lat, a sytuacja ktora naswietlil mi moj lekarz byla powazna...tak samo jak Ty teraz pamietam jak musialam szybko wykonac te straszne badania, ktore jakby okreslaja Twoja sytuacje i diagnoze...pluca, watroba, organy witalne...ogromny strach...pamietam, ze bolalo mnie wtedy wszystko, doslownie wszystko i bylam pewna, ze mam wszedzie raka....hi hi co potrafi zrobic strach...ale taka jest kolej rzeczy. To tak jak zolnierz, ktory idzie na wojne...wie, ze moze zginac, ale musi tam isc i walczyc, i musi byc odwazny. A im bardziej pozna swego wroga tym latwiej go pokona. Pogoda ducha mimo wszystko robi cuda, sprawia, ze szybciej goja sie rany, ze szybciej wracamy do sil. Dasz sobie rade mysla jestem z Toba, bedzie dobrze Trzymaj sie!
Krysta,ja jeszcze raz...odstaw całkowicie mięso i pij soki z marchwi,jabłek i surowych buraków-ilości są podane w książkach Tombaka(są np. na allegro).Szczegóły różnych takich terapii są podane u niego,u Gersona i innych.Żadne przerzuty już nie będą groźne.Nawet po operacji będziesz się czuć bezpiecznie.
Lucylla ma racje, moze nawet operacja nie bedzie potrzebna. Nikt nie czytal i stosowal kuracji Tombaka? Moze jest jeszcze ktos to stosowal te przepisy? Osobiscie stosowalam je tylko na oczyszczanie i wzmacnianie organizmu, skutki sa oszalamiajace, metody bardzo proste i wydaja sie niewiarygodne. Najlepiej jednak sie nie madrzyc tylko po prostu stosowac, a pozniej dyskutowac. Krysta bardzo serdecznie Cie pozdrawiam i dalaczam linka jednej z ksiazek Tombaka ( a moze tylko jej fragmentu). http://www.scribd.com/doc/18575036/Tombak-Michal-Jak-Zyc-Dlugo-i-Zdrowo , a i jeszcze link filmu wspomnianego przez Lucylle Gersona
http://video.google.com/videoplay?docid=6169050139483021263# tam sa polskie napisy.
Ciekawa ta książka.
dziekuje i polecam rowniez jego ostatnia ksiazke pt: Czy mozna zyc 150 lat, pozdrawiam
Dziewczyny, proponuje przede wszystkim odtroznosc i rozwage w tych niekonwencjonalnych leczeniach...owszem, wspomaga system odpornosciowy, wiadomo zdrowe odzywianie, witaminy, odkwaszenie organizmu, to wszystko dobrze wplywa, ale niemoze zastapic ani operacji, ani prawdzonej chemio czy radioterapii. Apeluje o rozwage.
Twoja wypowiedź zmotywowała mnie by poszukać w internecie informacji na temat autora książek (Michał Tombak) do których przeczytania zachęca Lucylla.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Micha%C5%82_Tombak
a tu Jego wypowiedź na temat, jak samemu ustrzec się grypy bez uciekania się do szczepionek przeciwko
http://www.dziennikwschodni.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20091122/ROZMOWA/307391266
jest też artykuł na stronie racjonalisty http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,7411 , ale tam warto także zajrzeć do komentarzy pod artykułem http://www.racjonalista.pl/index.php/s,35/d,7411 (bo artykuł moim zdaniem bardzo wredny, bardzo...)
Autor książek ma własną stronę w internecie http://www.tombak.pl/home.htm
reasumując, można zajrzeć do tych książek, poczytać, ale bez HURRRA! że znalazło się sposób wyleczenie z nowotworu, czy długowieczność.
Moim zdaniem wszelkie tego typu poradnictwo należy zaliczyć do profilaktyki, a nie sposób na leczenie. Przecież zęby także myjemy przede wszystkim dla ich zdrowia, a i tak od czasu do czasu odwiedzamy stomatologa, bo dziurka, bo boli...