Podwójną pajdę ze smalcem z zielonymi bąbelkami poproszę!
Dziurawa reklama Jarmarku Świętego Dominika, do której można wsadzić głowę i cyknąć sobie pamiątkowe zdjęcie, usadowiła się tuż obok Katowni, niemal symbolicznie sugerującej męczarnie czekające kupujących, lub drwiącej z mąk przed chwilą przez turystów przebytych podczas prób przepychania się między straganami, upchanymi na Gdańskich uliczkach jak sardynki w puszce.
2013 rok przyniósł Jarmarkowi Dominikańskiemu tradycyjną pajdę chleba ze smalcem (dwa razy grubszą niż w ubiegłym roku), papierowe kwiaty, afrykańskie bębny i ciemnoskóre żyrafy oraz niezmiennie popularne nożyki do wycinania fikuśnych wzorków w warzywach i owocach. Przytargał też jarmark starocie na krocie i sporą ilość szmat i balonów, niekoniecznie wartych kupowania, fotografowania, a tym bardziej noszenia ze sobą lub na sobie.
Równie niewarte uwagi wydały mi się owoce w czekoladopobnej czekoladzie, nadziane na dość drogie patyki z prawdziwego drewna, które upychano naiwnym klientom również w trakcie minionego jarmarku bożonarodzeniowego pod koniec 2012 roku.
Z obowiązkową siateczką kaliskich andrutów, aromatycznych przypraw oraz z cudnie wykonanymi z jałowca podstawkami do herbaty, szukałam odkrycia niebanalnego, które wkradnie się do serc kupujących i zostanie na dłużej niż Zdzisława Wawrzyniak - Dyplomowana uzdrowicielka Dysponująca potężną siłą Uzdrawiającej energii, oraz "Pani Szklaneczka" lat 20-parę, z zadziwiającą lekkością wyciskająca do małego mikrofonu zalety mini wyciskarki z cytrusów.
Co wybrać... "Panią Szklaneczkę" czy Glinianą Kurę?
I nagle jest, tuż za "Panią Szklaneczką" skromnie przycupnęłą ona - Gliniana Kura - z doniczką pełną żółtych kwiatków na ladzie, tuż obok filcowych serduszek, księżyców i chmurek. Kura, która nie sprzedawała jajek, ale rzeczy zupełnie zaskakujące... a nos wysuwał z nich Gdańsk jakich mało!
Na miękkich płóciennych ściereczkach do wyboru - portowe dźwigi lub żuraw z ciągnącym się pod nim pochodem śmiesznych Gdańszczan. "Macie więcej?" - pytam z nadzieją, płacąc od razu za oba wzory, ozdobnie owinięte sznureczkiem i skrzętnie opakowane w cudną papierową torebkę z wrzuconą do środka wizytówką. "Nie, tylko te dwa, na próbę" - uśmiechają się dziewczyny z Glinianej Kury, lekko zmęczone upałem i wielogodzinną pracą. Z podziwnem i konsumenckim apetytem patrzę na torbę z motywem dźwigów, który przed chwilą kupiłam na ściereczce. Torba jest niezwykła, możliwe że jeszcze po nią wrócę - wszak lokalny patriotyzm nie pozwala inaczej.
Dlaczego nie zauważamy rzeczy ładnych?
Zanim odejdę, zżymam się głośno i marudzę. Że stoiska nie widać. Że zamiast glinianej kury z logo - kwiatek na ladzie. Że ściereczki wiszą smętnie na gwoździkach i wcale ich urody nie widać - aż by się chciało rozwiesić jak flagi nad ulicą. I że więcej tych cudów nie ma. "A idą?" - pytam z ciekawością? "Idą!" - zamaszyście kiwając głową, potwierdza dziewczyna ze sprzedającego teamu, zajmująca się marketingiem. "Tak średnio" - przecząco kręci nosem druga, która jest rysowniczką. Więc wspólnie snujemy plany na przyszłość. Rozmawiamy o koszulkach z wesołym Neptunem, o nadmorskich czapeczkach i długopisach, o kalendarzach na przyszły rok, o... o... o... W międzyczasie mijają nas ludzie... i nie widzą Glinianej Kury. Zatrzymują się za to skwapliwie przy stoiskach ze starymi truskawkami w czekoladopodobnej czekoladzie i popijają tęczowe napoje, w których głównym składnikiem zdaje się być pianka do golenia i barwniki spożywcze. Trudno się z tym pogodzić...
Żegnamy się serdecznie. Odchodzę z cichą nadzieję, że w przyszłym roku znów znajdę na Jarmarku Glinianą Kurę. Z uśmiechniętą Asią za ladą, sprzedawczynią i rysowniczką we własnej osobie, dzięki której Gdańsk nabiera nowego wymiaru. Będę czekać na następne wzory ściereczek, toreb i niecierpliwie wypatrywać cudów. Powodzenia Gliniana Kuro i do zobaczenia!