- Za łatwo się poddajesz – usłyszałam od narzeczonego po tym, jak chwilę wcześniej oznajmiłam, że już nic nie zamierzam piec „w tym dziadowskim piekarniku”.Dwie chwile wcześniej wyjęliśmy z niego kolejne (tak, kolejne!) nieudane ciasto, tym razem maślankowe. Przypalony zakalec leżał sobie beztrosko na blacie, a my niczym w serialu kryminalnym, próbowaliśmy na podstawie widocznych w nim anomalii, ustalić jaki nieprzyjaciel unicestwił nasze ciasto. Miałam jednego, za to murowanego podejrzanego – wspomniany piekarnik właśnie. W nowym mieszkaniu wszystko było lepsze, większe i wspanialsze, za wyjątkiem kuchenki. W tym wypadku cofnęliśmy się o całą epokę, to znaczy przeszliśmy do pieczenia na gazie. Z ogromną nostalgią wspominam piekarnik, który zostawiliśmy za sobą w poprzednim lokum. Był niezawodny, chętny to współpracy, właściwie dzięki niemu odkryłam, że potrafię i lubię piec. Ten tutaj to zaprzeczenie podstawowej idei kuchennego sprzętu – bycia przyjaznym użytkownikowi. Trudno go rozpalić, temperatury nie da się ustawić inaczej niż na oko, o żadnym termoobiegu nie ma mowy. Termoobiegu, ba! On nawet nie grzeje z góry, tylko wszystko przypala od spodu. Z czterech ciast, jakie próbowałam upiec w tym gadzie, wyszło tylko pierwsze, pewnie dlatego, że siedziało sobie w kąpieli wodnej i dziad nie zdołał go przypalić. Te trzy zakończone porażką próby przesądziły o tym, że postanowiłam wstrzymać swoje cukiernicze zapędy. Szkoda mojego czasu, entuzjazmu, pieniędzy. Przecież nie mogę pozwolić, żeby dziadowski piekarnik obrócił wniwecz kubełek twarogu, gdyby przyszła mi ochota robić sernik.
Właśnie wtedy mój narzeczony powiedział to, co powiedział. A potem z właściwym sobie spokojem, cechującym ludzi, którym najgorsze już się przydarzyło, wyklarował mi, że odpowiednia ilość prób upieczenia czegoś w dostępnym nam sprzęcie, pozwoliłaby „go wyczuć”. Mój mężczyzna wyobraża sobie, że będziemy za każdym razem inaczej ustawiać pokrętło, zmieniać czas pieczenia, przekładać wyżej lub niżej metalową kratkę, a potem zjadać kolejne zakalce i zaczynać od nowa. Skoro ja nie chcę „wyczuwać sprzętu”, to znaczy, że się poddaję. Zaraz się więc poczułam winna, bo wycofanie się, to zawsze jakaś porażka, ucieczka. Tak mnie coś jednak oświeciło (może gazowy płomyk z piekarnika), kiedy sprzątałam bałagan po zakalcu. Można by mi zarzucać kapitulację, gdyby kolejne porażki wynikały z niedopatrzenia, pomylenia ilości składników, przegapienia momentu, w którym należało wyjąć ciasto. Tylko że ja wszystko zrobiłam dobrze, a tego, że piekarnik taki lewy po prostu nie przeskoczę. I wcale się nie dąsam, nie obrażam, nie trzaskam drzwiami, a w tym wypadku drzwiczkami, jedynie realnie oceniam sytuację. W mojej opinii nie ma szans na zrobienie satysfakcjonującego wypieku w tym piekarniku. Pewnie za jakiś czas się złamię i spróbuję coś upiec, ale na razie uważam, że nadaje się jedynie do podgrzewania pizzy.
Teraz nie mam ciasta na stole, ale mam święty spokój. Taką podjęłam decyzję, bo myślę, że trzeba o siebie zadbać i unikać dziadowskich piekarników, a nie parzyć sobie na nich palce, tylko po to, by za wszelką cenę udowodnić światu, że się daje radę. Daje radę, ciągle walczy, prze do przodu. A dojrzałość to nie zawsze walka do upadłego, to bywa kapitulacja, bez poczucia przegranej. Każdy samodzielnie ocenia swoje szanse i chyba nie ma tu złych i dobrych wyborów, są wybory moje i cudze. A kiedy opowiadamy o nich bliskim, to czasem wcale nie potrzebujemy motywacji, bo wcale nie chcemy brać się w garść. Czasem jedynymi czego oczekujemy, są zrozumienie i akceptacja. Mój narzeczony ostatecznie się na nie zdobył.
Od tygodnia nie piekę. Wybrałam się na kawę z koleżanką, na miasto. Kiedy wróciłam, w kuchni czekało świeże ciasto maślankowe. Mój wspaniały narzeczony zrobił je całkiem sam i mu się udało. Czy mam poczucie, że zawiodłam? Nie. To on ma poczucie, że się sprawdził. Oboje natomiast mamy ciasto, a to rzecz niebagatelna. Póki co, piekarnika nie tykam, bo strasny z niego dziad!