Artykuły

O niechcemisieniu...

Dziś mi się chce, a jutro nie za bardzo. Każdemu czasem czegoś się nie chce. Szczególnie, jeśli coś zrobić trzeba. Trzeba... bo szef każe... bo tak wypada... bo od "niezrobienia" będzie jeszcze gorzej... np. przyjdzie teściowa i zmyje łeb porządnie, tak że aż włosy z cebulkami od tych maminych ablucji powypadają... i nie będą chciały odrosnąć. Dlatego każdą alergię na robotę trzeba leczyć. Tak na wszelki wypadek. Niestety skuteczne medykamenty są zwykle trudno dostępne, a heroiczne próby ich zdobycia bywają okupione wielkim i niezasłużonym cierpieniem. Przesadzam? A gdzie tam...

Otóż, mamy różne rodzaje niechcemisienia:

- niechcemisienie zwyczajne (nie chce mi się umyć okien),

- niechcemisienie przerażające (nie chce mi się zakląć na widok córki, która usmarowała kupą eeee... czekolady regał z książkami),

- niechcemisienie absurdalne (nie chce mi się jechać po wypłatę),

- niechcemisienie permanentne (nic mi się nie chce)

Jest jeszcze niechcemisienie benedyktyńskie - okropne, najgorsze ze wszystkich, które właśnie mi się przydarzyło!

Wyobraźcie sobie, że staliście się Kopciuszkiem i kazano Wam oddzielać ziarna od popiołu. Niestety samodzielnie, bez pomocy pracowitych i uczynnych ptasząt, które w bajce wyręczyły niesprawiedliwie potraktowaną dzieweczkę.

Mam zwyczaj, gotując kapuśniak, dodawać do niego sporą ilość kminku lub rzymskiego kminu. Co tu dużo mówić, oba zbawiennie wpływają na proces trawienia. Kto nie chce w brzuchu rewolucji, musi się przeprosić ze starą dobrą metodą sięgającą do naturalnych metod unikania wzdęć. Koperek i Kminek, para nierozłączna, i zawsze do rytmu, jak autentyczny i wielokrotnie sprawdzony...

...Teatr Klapa

I tu pojawia się miejsce na bajkę właściwą, czyli opowieść o niechcemisieniu benedyktyńskim.

Mój idealny kapuśniakowy dzień miał wyglądać tak: mąż i dziecię nie lubią gdy kminek kłuje w zęby, mielić mi się nie chciało, zaplanowałam więc wrzucenie ziarenek do tak zwanego kuchennego "przydasia", czyli metalowej baryłki na łańcuszku z uchwytem, w której zamyka się przyprawy, aby oddały smak zupom, gulaszom i wszelakim potrawkom, lecz nie wpłynęły na konsystencję i szorstkość dania. Chciałam uniknąć faktury przypraw na języku. Plan dobry i sprawdzony, tylko gdzie "przydaś"? Pochłonięty przez czeluść szuflady, pożarty przez czarną dziurę pamięci...

Mądry Polak po szkodzie, a przed szkodą pomysłowy... Wrzucam kmin do metalowego pojemniczku do parzenia herbaty w kształcie zgrabnego domku. Zamykam wieczko na "klik" i wpycham paczuszkę do garnka z kapustą.

Godzinę później mam dość głupią miną, patrząc jak pojedyncze ziarna kminu wesoło bulgoczą to tu to tam, w różnych miejscach rondelka. Nie jest to złośliwość rzeczy martwych, ale głupota istot żywych, które dziwią się, że metalowe wieczko odskakuje w trakcie gotowania, uwalniając nasionka... rozpaczy. Po 20 minutach dłubania widelcem w kapuście dochodzę do wniosku, że stanęłam u granic benedyktyńskiej wytrzymałości Kopciuszka. Zanurz widelec w garnuszku, zamieszaj, wyłów ziarenko kminu, odłóż na talerzyk. Zanurz widelec w garnuszku, zamieszaj, wyciągnij ziarenko kminku, zepchnij na talerzyk. Zanurz, cholerrrra jasna, widelec w garze, wywlecz ze środka, co jest w nadmiarze... kurna jego mać, w przeciwnym razie szanowna rodzinka nie zeżre, bo będzie ją kłuło w zęby... Weź głęboki oddech, po raz kolejny policz do dziesięciu, wpiernicz widelec do rondla... i tak w nieskończoność.

Na szczęście kapuśniak wyszedł pyszny. Jednak jest co wspominać...

Artykuł udostępniony przez:

Wkn
Przejdź do pełnej wersji serwisu