Zawsze podobały mi się lampiony z dyni. Te zwykłe, z zębatą wykrzywioną buzią, i te bardziej skomplikowane, na których widać wizerunki zwierząt lub kontury kamienic. Piękne, nietrwałe lampy, które wyczarowała przyroda i ludzka ręka, na krótką późnojesienną chwilę zawiązując twórcze przymierze.
Pamiętam swój pierwszy lampion. Nie wycinałam go sama, o nie. Towarzysz Życia, zwany w skrócie TeŻetem orzekł, że szanuje moje kończyny i nie kwapi się do posiadania żony z mniejszą ilością palców u dłoni niż dziesięć. Zabrał się zatem za wycinanie dyniowego lampionu samodzielnie. Po godzinie sapania, kłucia i piłowania porzucił na stole kuchennym krzywą zębatą paszczę i stos ścinków, a także misę ukrytych w rozbabranym miąższu pestek, które kobieta miała odzyskać, wcześniej skwapliwie po artyście posprzątawszy. W dyniową paszczę wetknęliśmy fajkę z czosnku, zebraliśmy pochwały od znajomych, którzy wpadli na halloweenowe piwo i to było na tyle. Potem nastąpiła paroletnia luka w wycinaniu, którą przerwał krótki romans z dynią z rozświetlonym napisem WŻ - skrót od Wielkiego Żarcia, też męską ręką wycinany, i znów nic... aż do momentu, kiedy obudziły się we mnie mordercze instynkty wyrzynania...
"Idź precz, sama będę wycinać!" - warknęłam groźnie na widok TeZeta już otwierającego buzię do wyplucia z siebie komentarza, że przecież się potnę.
"Łeb konia będę wycinać..." - wystękałam uzupełniająco, z głębi piersi miażdżonej przez wielką dynię przenoszoną na stół operacyjny przygotowany w kuchni.
Mężczyzna wzruszył ramionami i więcej się nie wtrącał. Dziecko wykazało więcej zainteresowania i bezczelnym odrzuceniu przez matkę pomocy w wycinaniu, polazło do kuchni "obserwować dyniową klęskę", jak się wyraziło, zupełnie nie wierząc w artystyczne możliwości rodzicielki. Do tego momentu sprawa była prosta, ale co dalej... Przydałby się kontur, który pójdzie pod nóż. Nie jestem graficzką, bałam się więc nanosić rysunek trudnym do usunięcia mazakiem... poprawki na pewno będą konieczne.
"Mogę pożyczyć twoje kredki akwarelowe?" - pytam latorośli.
Latorośl nie oponuje, a brązowa kredka, maczana w kubeczku z wodą, okazuje się strzałem w dziesiątkę. Można rysować nią dowolne wzory, jednocześnie nie uszkadzając skórki, co byłoby nieuniknione podczas prób rysowania zwykłą suchą kredką. Metodą prób i błędów, maluję swoje małe dzieło, usuwając to, co nie wyszło gąbeczką lub najzwyczajniej w świecie, ścierając krzywe kontury palcem.
Skończyłam. Czas na wycinanie czapeczki, którą zdejmę i powstanie otwór, przez który wyjmę miąższ. I tu, niestety nieco za późno, przychodzi refleksja: najpierw wycinamy czapeczkę i wydłubujemy miąższ, dopiero potem rysujemy wzór, który przecież łatwo zetrzeć, przygotowując dynię do wycinania. Trudno, następnym razem będę o tym pamiętać.
Czapeczkę najlepiej wycinać po kątem, ustawiając pochylone ostrze noża ku środkowi, dzięki temu dyniowy berecik nie będzie później wpadał do środka. Ja nie zamierzam mojego lampionu przykrywać wieczkiem, więc tnę, nie zwracając uwagi na kąt. Dłonią wygarniam pestki otulone pomarańczowymi włóknami. Później ususzę je w piekarniku. Miąższ dyni okazuje się tak gruby, że podejmuję decyzję o "odchudzeniu." Nacinam go w wybranych miejscach i odrywam, a następnie wyrównuję, skrobiąc łyżką. Przeznaczam go na zupę dyniową.
Czas na wycinanie. Wybieram mały nożyk, o cienkim, elastycznym ostrzu. Bardziej piłuję niż tnę. Trzeba do tego precyzji i cierpliwości. Byle szybciej zwykle zmienia się po chwili w byle jak, a rezultat ląduje w śmietniku, nie warto się więc spieszyć.
Po około 30 minutach dyniowa wycinanka jest gotowa. Czy trzeba ją zabezpieczać? Lampion ze względu na materiał, z jakiego został wykonany jest bardzo nietrwały. Zastanawiam się nad spryskaniem go lakierem do włosów lub nad pomalowaniem lakierem akrylowym. Szukam informacji w innych źródłach. Wyniki zaskakują mnie. Dynia niezabezpieczona, przechowywana w suchym, chłodnym miejscu wytrzymuje do dwóch tygodni. Dynia zaimpregnowana lakierem opiera się działaniu czasu przez... 14 dni. Decyduję się więc zostawić ją w rękach losu bez ponoszenia dodatkowych kosztów przeznaczonych na zakup impregnatów. Postanawiam rozpalać w niej świeczki ustawione na talerzyku i nie przykrywać dyniowym wieczkiem podczas, gdy będą się palić. Jeśli w jakimś miejscu pojawi się pleśń, posmaruję je solą. No i tyle.
Wycinanie w dyni okazało się nie tylko wspaniałą zabawą, ale i dużym wyzwaniem. Trzeba się napracować, aby powstało coś więcej niż otwory na oczy i zębata lub bezzębna paszcza. Efekt jednak przerasta najśmielsze oczekiwania. W przyszłym roku na pewno podejmę kolejną próbę i wezmę się za bary z dynią. Zobaczymy, w co uda się ją przemienić.