Odkąd sięgnę pamięcią, moja najbliższa rodzina zawsze jeździła na grzyby. Mama, babcia i dziadek mieli do grzybów podejście dość bałwochwalcze, i powiedziałabym - pazerne. Potrafili wyruszyć do lasu w okolicach czwartej nad ranem, obładowani wiadrami w ilości minimum dwóch na głowę, kilkoma termosami z kawą i herbatą oraz nieśmiertelnymi jajami na twardo i bułkami w zatłuszczonych śniadaniowych papierkach. Pyrkaliśmy sobie statecznie granatowym Fiatem 125p w kierunku wdzydzkich lasów, które cierpliwie otwierały zielone podwoje na mieszczuchy, marzące o sznurach podgrzybków suszących się w otwartych drzwiach gazowego piekarnika.
Pierwszy wynurzał się z auta dziadek i od razu znikał między drzewami. Wysoki, chudy, przygarbiony, wielkimi krokami odmierzał odległość od samochodu do najbliższego prawdziwka, którego przynosił, zanim cała reszta rodzinnej wycieczki zdążyła wysypać się na drogę.
Babcia, brzuchata ostoja jednakowości obyczajów, wyciągała z bagażnika wiadra, obmacywała i przekładała z miejsca na miejsce woreczki oraz nożyki. Mama upewniała się, czy zaparkowała auto w wystarczająco charakterystycznym miejscu, do którego da się wrócić bez kluczenia, kręcenia się w kółko i lekkiego panikowania. Prawdę mówiąc udawało się to niezwykle rzadko. Szczególnie w pochmurną niepogodę, gdy trzeba było odgadywać kierunki świata za pomocą mchu porastającego drzewa. Zwykle okazywało się, że ekspansywny mech rósł radośnie i beztrosko naokoło sosen, nic sobie nie robiąc z ludzkich nakazów i przyzwyczajeń.
Idziemy więc. Rozglądamy się z nadzieją na to "branie", które kusi w drugiej części nazwy grzybowej wyprawy. Zaraz przy drodze, mały maślak bezskutecznie usiłuje wyślizgnąć się z pola widzenia zbieraczy. Tuż za nim drugi, mniejszy, i trzeci, wtulony w przydrożny piasek. Wszystkie lądują na dnie wiaderka. Wrzucam je osobiście z bardzo zadowoloną miną. Ukradkiem wycieram ręce w spodnie. "To na dobrą wróżbę." - mówi babcia, która jak zawsze oszacowuje wielkość zbiorów po ilości grzybów znalezionych w przeciągu pierwszych pięciu minut.
Na maślaki lubi chadzać mama. Zapuszcza się w kilkumetrowe młodniki, ciemne i gęste, drapiące po twarzy suchymi gałęziami i złośliwie wsypujące za kołnierze stosy brązowych igieł. Pokazuje nam potem z dumą owoc swojego poświęcenia, uzasadniając je smakowitością duszonych maślaków idealnych do mięsa i kartofli. Babcia głęboko wzdycha na samą myśl o obieraniu ślimakowatych łebków.
Na szczęście przy wrzosach, pod wyrośniętą choinką, niespodzianka - to borowik wystawia mały łepek a słońce. "Szukaj, szukaj, one zawsze rosną całymi rodzinami" - zachęca mama, która tuż obok widzi jeszcze dwa grzyby, ale chce, bym myślała, że znalazłam je sama, bez niczyjej pomocy. Drepczę w kółko, lecz nie jestem w stanie dostrzec szlachetnych główek schowanych w leśnym poszyciu. "O, tu tu tu! Uważaj, prawie weszłaś na niego nóżką." - mama w ostatniej chwili ratuje przed rozdeptaniem brązowego prawdziwka osadzonego na twardej białej nóżce.
Od czasu do czasu wygrzebujemy kurki. Znajdywałam je niezwykle rzadko, zwykle uparcie chowały się przede mną. "To dlatego, że na widok człowieka, frrrrrrrr, odlatują szybko w inne miejsce i zagrzebują się w ziemi." - tłumaczy mama. Wyobrażałam sobie ten lot podrygujący, z nerwowym łopotem kurzych skrzydełek, który kończył się zniknięciem w mchu i tajemniczą przemianą w żółtego grzyba. Więc szukałam skrzydlatych dziwadeł, pokracznych żółtych kapeluszy osadzonych na grubej nodze. W końcu to one były moimi faworytami w pachnącej lasem grzybowej zupie.
Lubiłam też podgrzybki. Nagle, nie wiadomo skąd, wyrastające pod nogami małe brązowe chochliki, które potem razem z cebulą pływały w zalewie octowej, czekając na wystawny obiad z wołowymi zrazami. Albo te bardziej nieśmiałe, które trzeba było wykradać spod gęstych choinek, skupione wokół pnia i uprawiające brązową grzybią mimikrę. Te były niezastąpione podczas suszenia. Najaromatyczniejsze i oddające ciemną barwę potrawie, w której się gotowały. Zasuszone w plastrach zachowywały kształt idealnego przekroju, który poruszał serca kulinarnych smakoszy.
Były i rydze, których obcięte pomarańczowe głowy mlecznym sokiem ociekały na ręce grzybiarza. Układało się je w koszyku pieczołowicie i na honorowym miejscu. Rydze smażone na maśle były najwyśmienitszym i najbardziej pachnącym zakończeniem grzybowego dnia. Osolone i podane z chlebem na kolację aż do samego rana wypełniały mieszkanie zapachem, pobudzając senną wyobraźnię, i przywołując w nocy obrazy lasu pełnego najrozmaitszych odmian grzybów.
Rydze przewyższały smakiem kanie, choć te biły je na głowę urodą. Rozłożyste ciemno nakrapiane parasole, z białymi kryzami wokół smukłych szyj były rarytasem dla amatora grzybowych kotletów. Kanie przyrządzało się jak schabowe, używając samych tylko, na płasko rozłożonych kapeluszy, maczanych w jajku i bułce tartej. Prawdę mówiąc ze schabowymi poza panierką niewiele miały kanie wspólnego, ale ułożone na samej górze wiadra, w ilości od kilku do kilkunastu sztuk stanowiły dla kilkulatka egzotyczny wygąd.
W ogóle do lasu chadzałam z przekonaniem, że rosną w nim przede wszystkim ptaki i psiaki, ewentualnie przedstawiciele innych zwierzęcych gatunków. Wnioskowanie to opierałam nie tylko na skrzętnym omijaniu niejadalnych psiaków, jak nazywała je mama, oraz nieustannym wkładaniu do wiaderka kań i kurek, ale również na co październikowych wyprawach na gąski.
Gąski, to dopiero było wyzwanie dla małej, nawet jeszcze nieprzedszkolnej głowy. Dzieliły się na gąski szare i gąski żółte. Przy czym gąski szare łatwo było pomylić z świetnie je udającymi grzybami niejadalnymi. Dziwna to rzecz, ale zupełnie nie pamiętam późniejszego zjadania gąsek. Przypominam sobie benedyktyńskie wytrzepywanie i wypłukiwanie z nich piasku pod bieżącą wodą, ale zupełnie nie mogę wydobyć ze wspomnień obrazów podawania tych grzybów na stół przy jakiejkolwiek okazji. Z pewnością nie suszyło się ich. Najprawdopodobniej, tak jak podgrzybki, trafiały do słoików i moczyły się do wiosny w zalewach z różnymi dodatkami.
Mama miała również jakieś tajemnicze sposoby na przyrządzanie opieniek. Te zbierało się siatkami, kosząc długim nożem niby sierpem, pokrywające pnie drzew żółtawe łepki na długich nóżkach. Szukało się ich długo, zapuszczając w jakieś tajemnicze leśne gąszcze, wykroty i zakamarki, z których nie wiadomo było jak wrócić na leśną ścieżkę. Opienki zawsze smakowały podwójną tajemnicą, ponieważ mama, nachylając się nad garnkiem, w którym się gotowały powtarzała, że nieodpowiednio przygotowane mogą być trujące. Nigdy później, już w moim dorosłym życiu, odkąd zaczęłam sama wypuszczać się z koszyczkiem na leśne grzybowe wyprawy, nie udało mi się znaleźć opieniek. Pozostają we wspomnieniach coraz bardziej przypominających podniszczone fotografie.
Pamiętam też, że na widok brzozowego zagajnika albo obrzeża lasu porośniętego brzeziną, rodzinę ogarniało dziwne podniecenie. Wszyscy rzucali się w poszukiwaniu jakiegoś cennego grzyba niezwykłej urody i metodycznie przeszukiwali jagodziny i wrzosowiska pod drzewami. Chodziło oczywiście o kozaka z czerwoną główką. Znaleziony, wędrował niesiony triumfalnie w górze, aby pozostali mogli podziwiać rzadkie znalezisko. Czasami w brzezinie rozlegał się okrzyk "O, mam!" "Czerwońca?" - pytaliśmy z nadzieją, wyciągając szyję jak tylko się dało. "Nie, miodowego" - padała odpowiedź. "Aaaa..." - odwracaliśmy się z wyraźnym rozczarowaniem i oddawaliśmy dalszym poszukiwaniom.
Miodowy kolor zwyczajnych kozaków na cudnej czarno nakrapianej nodze przywiódł mi na myśl miodówkę. Nazywaliśmy tak ten niepozorny grzybek ze wględu na jego barwę. W latach grzybowego wysypu, pogardzaliśmy nim, mijając obojętnie. Czasem zrywaliśmy tylko najmniejsze okazy, które trafiały do marynaty. Duże "kapcie" omijaliśmy szerokim łukiem. Wracały do łask, gdy okazywało się, że szlachetniejszych gatunków nie ma wcale, a nie wypada przecież wracać z grzybobrania z pustym koszykiem. Mimo że na moje coroczne okrzyki "O, miodówka!" mama reagowała niezmiennym "Aha, śliczna, ale zostaw ją ślimaczkom", zawsze darzyłam ten grzyb dziwnym sentymentem. Do dziś nie mogę oprzeć się jego ciepłemu kolorowi z warstwą delikatnych plamiastych wzorów na kapeluszu. Mam w zwyczaju z każdego grzybobrania przynieść choć jedną miodówkę. Nie lubię w nich tylko jednego - natychmiastowego przebarwiania się nóżki w miejscu, w którym dotknie jej nóż.
Nie zawsze wracaliśmy z tych jesiennych wypraw z pełnymi koszami. Zresztą nie raz bywało, że właśnie te wiadra przepełnione, fartuchy i kurtki, do których sypało się leśny urodzaj, przeklinaliśmy, siedząc zgarbieni nad garnkami i gazetami, segregując, czyszcząc, obierając, tnąc, nawlekając na sznurki i obgotowując - a wszystko do trzeciej nad ranem. I wtedy właśnie, z lecącą na kolana senną, coraz cięższą głową dziwiłam się, dlaczego tak lubię siedzieć w lesie, na przydrożnym kamieniu, z jajkiem na twardo w jednej ręce, bułką z masłem i szynką w drugiej i przyglądać się jak paruje herbata nalana do plastikowej nakrętki od termosu. A obok zmęczone nogi rozmasowuje, ustawiając jak pan Bóg przykazał, grzyby po prawej, a kalosze po lewej stronie - babcia - moja surowa ostoja niezmienności.
Pierwszy wynurzał się z auta dziadek i od razu znikał między drzewami. Wysoki, chudy, przygarbiony, wielkimi krokami odmierzał odległość od samochodu do najbliższego prawdziwka, którego przynosił, zanim cała reszta rodzinnej wycieczki zdążyła wysypać się na drogę.
Babcia, brzuchata ostoja jednakowości obyczajów, wyciągała z bagażnika wiadra, obmacywała i przekładała z miejsca na miejsce woreczki oraz nożyki. Mama upewniała się, czy zaparkowała auto w wystarczająco charakterystycznym miejscu, do którego da się wrócić bez kluczenia, kręcenia się w kółko i lekkiego panikowania. Prawdę mówiąc udawało się to niezwykle rzadko. Szczególnie w pochmurną niepogodę, gdy trzeba było odgadywać kierunki świata za pomocą mchu porastającego drzewa. Zwykle okazywało się, że ekspansywny mech rósł radośnie i beztrosko naokoło sosen, nic sobie nie robiąc z ludzkich nakazów i przyzwyczajeń.
Idziemy więc. Rozglądamy się z nadzieją na to "branie", które kusi w drugiej części nazwy grzybowej wyprawy. Zaraz przy drodze, mały maślak bezskutecznie usiłuje wyślizgnąć się z pola widzenia zbieraczy. Tuż za nim drugi, mniejszy, i trzeci, wtulony w przydrożny piasek. Wszystkie lądują na dnie wiaderka. Wrzucam je osobiście z bardzo zadowoloną miną. Ukradkiem wycieram ręce w spodnie. "To na dobrą wróżbę." - mówi babcia, która jak zawsze oszacowuje wielkość zbiorów po ilości grzybów znalezionych w przeciągu pierwszych pięciu minut.
Na maślaki lubi chadzać mama. Zapuszcza się w kilkumetrowe młodniki, ciemne i gęste, drapiące po twarzy suchymi gałęziami i złośliwie wsypujące za kołnierze stosy brązowych igieł. Pokazuje nam potem z dumą owoc swojego poświęcenia, uzasadniając je smakowitością duszonych maślaków idealnych do mięsa i kartofli. Babcia głęboko wzdycha na samą myśl o obieraniu ślimakowatych łebków.
Na szczęście przy wrzosach, pod wyrośniętą choinką, niespodzianka - to borowik wystawia mały łepek a słońce. "Szukaj, szukaj, one zawsze rosną całymi rodzinami" - zachęca mama, która tuż obok widzi jeszcze dwa grzyby, ale chce, bym myślała, że znalazłam je sama, bez niczyjej pomocy. Drepczę w kółko, lecz nie jestem w stanie dostrzec szlachetnych główek schowanych w leśnym poszyciu. "O, tu tu tu! Uważaj, prawie weszłaś na niego nóżką." - mama w ostatniej chwili ratuje przed rozdeptaniem brązowego prawdziwka osadzonego na twardej białej nóżce.
Od czasu do czasu wygrzebujemy kurki. Znajdywałam je niezwykle rzadko, zwykle uparcie chowały się przede mną. "To dlatego, że na widok człowieka, frrrrrrrr, odlatują szybko w inne miejsce i zagrzebują się w ziemi." - tłumaczy mama. Wyobrażałam sobie ten lot podrygujący, z nerwowym łopotem kurzych skrzydełek, który kończył się zniknięciem w mchu i tajemniczą przemianą w żółtego grzyba. Więc szukałam skrzydlatych dziwadeł, pokracznych żółtych kapeluszy osadzonych na grubej nodze. W końcu to one były moimi faworytami w pachnącej lasem grzybowej zupie.
Lubiłam też podgrzybki. Nagle, nie wiadomo skąd, wyrastające pod nogami małe brązowe chochliki, które potem razem z cebulą pływały w zalewie octowej, czekając na wystawny obiad z wołowymi zrazami. Albo te bardziej nieśmiałe, które trzeba było wykradać spod gęstych choinek, skupione wokół pnia i uprawiające brązową grzybią mimikrę. Te były niezastąpione podczas suszenia. Najaromatyczniejsze i oddające ciemną barwę potrawie, w której się gotowały. Zasuszone w plastrach zachowywały kształt idealnego przekroju, który poruszał serca kulinarnych smakoszy.
Były i rydze, których obcięte pomarańczowe głowy mlecznym sokiem ociekały na ręce grzybiarza. Układało się je w koszyku pieczołowicie i na honorowym miejscu. Rydze smażone na maśle były najwyśmienitszym i najbardziej pachnącym zakończeniem grzybowego dnia. Osolone i podane z chlebem na kolację aż do samego rana wypełniały mieszkanie zapachem, pobudzając senną wyobraźnię, i przywołując w nocy obrazy lasu pełnego najrozmaitszych odmian grzybów.
Rydze przewyższały smakiem kanie, choć te biły je na głowę urodą. Rozłożyste ciemno nakrapiane parasole, z białymi kryzami wokół smukłych szyj były rarytasem dla amatora grzybowych kotletów. Kanie przyrządzało się jak schabowe, używając samych tylko, na płasko rozłożonych kapeluszy, maczanych w jajku i bułce tartej. Prawdę mówiąc ze schabowymi poza panierką niewiele miały kanie wspólnego, ale ułożone na samej górze wiadra, w ilości od kilku do kilkunastu sztuk stanowiły dla kilkulatka egzotyczny wygąd.
W ogóle do lasu chadzałam z przekonaniem, że rosną w nim przede wszystkim ptaki i psiaki, ewentualnie przedstawiciele innych zwierzęcych gatunków. Wnioskowanie to opierałam nie tylko na skrzętnym omijaniu niejadalnych psiaków, jak nazywała je mama, oraz nieustannym wkładaniu do wiaderka kań i kurek, ale również na co październikowych wyprawach na gąski.
Gąski, to dopiero było wyzwanie dla małej, nawet jeszcze nieprzedszkolnej głowy. Dzieliły się na gąski szare i gąski żółte. Przy czym gąski szare łatwo było pomylić z świetnie je udającymi grzybami niejadalnymi. Dziwna to rzecz, ale zupełnie nie pamiętam późniejszego zjadania gąsek. Przypominam sobie benedyktyńskie wytrzepywanie i wypłukiwanie z nich piasku pod bieżącą wodą, ale zupełnie nie mogę wydobyć ze wspomnień obrazów podawania tych grzybów na stół przy jakiejkolwiek okazji. Z pewnością nie suszyło się ich. Najprawdopodobniej, tak jak podgrzybki, trafiały do słoików i moczyły się do wiosny w zalewach z różnymi dodatkami.
Mama miała również jakieś tajemnicze sposoby na przyrządzanie opieniek. Te zbierało się siatkami, kosząc długim nożem niby sierpem, pokrywające pnie drzew żółtawe łepki na długich nóżkach. Szukało się ich długo, zapuszczając w jakieś tajemnicze leśne gąszcze, wykroty i zakamarki, z których nie wiadomo było jak wrócić na leśną ścieżkę. Opienki zawsze smakowały podwójną tajemnicą, ponieważ mama, nachylając się nad garnkiem, w którym się gotowały powtarzała, że nieodpowiednio przygotowane mogą być trujące. Nigdy później, już w moim dorosłym życiu, odkąd zaczęłam sama wypuszczać się z koszyczkiem na leśne grzybowe wyprawy, nie udało mi się znaleźć opieniek. Pozostają we wspomnieniach coraz bardziej przypominających podniszczone fotografie.
Pamiętam też, że na widok brzozowego zagajnika albo obrzeża lasu porośniętego brzeziną, rodzinę ogarniało dziwne podniecenie. Wszyscy rzucali się w poszukiwaniu jakiegoś cennego grzyba niezwykłej urody i metodycznie przeszukiwali jagodziny i wrzosowiska pod drzewami. Chodziło oczywiście o kozaka z czerwoną główką. Znaleziony, wędrował niesiony triumfalnie w górze, aby pozostali mogli podziwiać rzadkie znalezisko. Czasami w brzezinie rozlegał się okrzyk "O, mam!" "Czerwońca?" - pytaliśmy z nadzieją, wyciągając szyję jak tylko się dało. "Nie, miodowego" - padała odpowiedź. "Aaaa..." - odwracaliśmy się z wyraźnym rozczarowaniem i oddawaliśmy dalszym poszukiwaniom.
Miodowy kolor zwyczajnych kozaków na cudnej czarno nakrapianej nodze przywiódł mi na myśl miodówkę. Nazywaliśmy tak ten niepozorny grzybek ze wględu na jego barwę. W latach grzybowego wysypu, pogardzaliśmy nim, mijając obojętnie. Czasem zrywaliśmy tylko najmniejsze okazy, które trafiały do marynaty. Duże "kapcie" omijaliśmy szerokim łukiem. Wracały do łask, gdy okazywało się, że szlachetniejszych gatunków nie ma wcale, a nie wypada przecież wracać z grzybobrania z pustym koszykiem. Mimo że na moje coroczne okrzyki "O, miodówka!" mama reagowała niezmiennym "Aha, śliczna, ale zostaw ją ślimaczkom", zawsze darzyłam ten grzyb dziwnym sentymentem. Do dziś nie mogę oprzeć się jego ciepłemu kolorowi z warstwą delikatnych plamiastych wzorów na kapeluszu. Mam w zwyczaju z każdego grzybobrania przynieść choć jedną miodówkę. Nie lubię w nich tylko jednego - natychmiastowego przebarwiania się nóżki w miejscu, w którym dotknie jej nóż.
Nie zawsze wracaliśmy z tych jesiennych wypraw z pełnymi koszami. Zresztą nie raz bywało, że właśnie te wiadra przepełnione, fartuchy i kurtki, do których sypało się leśny urodzaj, przeklinaliśmy, siedząc zgarbieni nad garnkami i gazetami, segregując, czyszcząc, obierając, tnąc, nawlekając na sznurki i obgotowując - a wszystko do trzeciej nad ranem. I wtedy właśnie, z lecącą na kolana senną, coraz cięższą głową dziwiłam się, dlaczego tak lubię siedzieć w lesie, na przydrożnym kamieniu, z jajkiem na twardo w jednej ręce, bułką z masłem i szynką w drugiej i przyglądać się jak paruje herbata nalana do plastikowej nakrętki od termosu. A obok zmęczone nogi rozmasowuje, ustawiając jak pan Bóg przykazał, grzyby po prawej, a kalosze po lewej stronie - babcia - moja surowa ostoja niezmienności.